Gdyby wybrać jeden, taki
najbardziej klasyczny, najbardziej typowy no i najważniejszy album o
Fantastycznej Czwórce, to zdecydowanie byłoby nim „Przybycie Galactusa”. Są
lepsze komiksy z ekipą – a za ekipą tą akurat nie przepadam – ale… No tu mamy
wszystko to, co najważniejsze, zaczyna się ślubem Sue i Reeda, a potem już leci
przez Skrulli i debiuty Inhumans, Galactusa i Silver Surfera, po ten legendarny
zeszyt o Stworze – „This Man... This Monster!”, uważany za jeden z najlepszych
komiksów z serii. No klasyka i klasa sama w sobie, ramotka, która mimo upływu
lat nadal bardzo dobrze się czyta, choć nie bez pewnych mocno drażniących "ale".
W życiu naszych bohaterów
dzieje się więcej nawet niż dotychczas. A na pewno bardziej niebezpiecznie.
Zaczyna się jednak niepozornie, ślubem, weselem, na którym zjawiają się wszyscy
bohaterowie Marvela, a wraz z nimi wrogowie chcący zniszczyć ceremonię. Mało? Wiadomo, bo oto na scenie pojawia się piękna Crystal, ale co ma ona wspólnego z dobrze już znaną Czwórce Meduzą i kim są tajemniczy Inhumans? A już wkrótce na Ziemi zjawia się Galactus, kosmiczny byt pożerający
światy i pierwsza rodzina Marvela będzie musiała stawić czoła zagrożeniu,
jakiego jeszcze nie znali!
Tylko jeden tom, ot
dziewięć zeszytów, a ile wydarzeń. Ślub Sue i Reeda to pierwsze z nich,
szalone, dość naiwnie ukazane, ale mające swój urok. Zresztą to było pierwsze
superbohaterskie wesele w Marvelu (ledwie kilka miesięcy po pierwszym
superbohaterskim ślubie w ogóle – Aquaman poślubił Merę w grudniu 1964 roku, a
Fantastyczna Czwórka temat podjęła w lipcu 1965). Poza tym wracają Skrulle, po
raz pierwszy w dziejach pojawiają się Inhumans i poznajemy ich genezę, a wreszcie atrakcja numeru
czyli pożerający planety Galactus i jego herold, Srebrny Surfer. No dzieje się
i sami to widzicie. Wtedy czegoś takiego nie było, aż takich wrażeń, takiego
rozmachu i zagrożenia tego typu rozmiarów. Dziś Galactus i jemu podobni to
standard, wtedy to było coś i to się czuje. Bo jak nasi bohaterowie mają
powstrzymać takie zagrożenie?
Właśnie i chociaż watek
ten stworzony z okazji 50. numeru serii ma w sumie dość szybkie rozwiązanie – ot
trzy zeszyty zaledwie – zostaje w pamięci i ma w sobie coś epickiego. Coś rodem
z eventów, choć te wynalezione zostaną za jakieś dwie dekady dopiero. A tu już
to było, przecierało szlaki i ścieżki, otwierając drogę takim opowieściom, jak
wydana siedem lat potem „Wojna Kree ze Skrullami” chociażby. I niby naiwne to,
typowe dla tamtych lat, ale widowiskowe, sprawnie wyjaśniające genezę nowych
postaci i do tego ma w sobie dużo uroku, także w klasycznej warstwie
graficznej, gdzie jest przesadnie wręcz kolorowo, ale jakoś i tak przemawia to
do czytelnika nawet starszego.
W skrócie, jeden z
najważniejszych marvelowskich komiksów. I coś, co znać wypada, ale i warto.
Sympatyczna ramotka, która zestarzała się o wiele mniej, niż wiele podobnych
jej komiksów. No i wypada lepiej, niż cała masa współcześnie wydawanych
historii. Choć... Właśnie, to ciągłe gadanie Reeda do żony w stylu słuchaj się mężczyzny kobieto jest tak wkurzające i żałosne, że jeszcze bardziej nie lubi się tego i tak wiecznie denerwującego gościa. A przy okazji sprawia to, że relacje między postaciami są strasznie płytkie. Ale mimo to świetny to album i komu byłoby mało, w kolekcji ukazały się jeszcze kolejne zeszyty, bezpośrednio kontynuujące te pokazane tutaj (a tam m.in. debiut Czarnej Pantery), ale to już w tomie 97.
Komentarze
Prześlij komentarz