Lost: Zagubieni (serial)


ZAGUBIONE 20 LAT

 

Dwie dekady temu tym serialem żył cały świat, to był prawdziwy fenomen, ludzie całe dnie spędzali na snucie teorii co do poszczególnych wątków i uzależniali się od oglądania aż trafiali na odwyk. Serio. A teraz mało kto już do tematu wraca, coraz mniej ludzi pamięta, a jeszcze mniej wszystko to dobrze wspomina. Ja należę jednak do tych nielicznych, którzy serią aż takiego zawodu nie przeżyli, choć fakt, od czwartego sezonu często nudziło mnie to wszystko i nie dostarczało już takich emocji, jak na początku. Ale obejrzałem wszystkie serie po kilka razy, choć wszystkie na początku – przy premierach, przy premierze na TVP (nawet kiedy głupio przenieśli serial na późne godziny, jak parę lat wcześniej Polsat zrobił z „24 godzinami”, zabijając ich popularność nad Wisłą), czasem przy powtórkach albo kiedy uzupełniałem kolekcję na płytach DVD, więc od dobrych kilkunastu lat nie wracałem do produkcji. Choć ochotę miałem nie raz i nie dwa. Ale teraz, dwie dekady później, jestem znowu, zdjąłem serial z półki, włączyłem, odświeżyłem, odcinek po odcinku, szybkie tempo. I? No i nadal to działa, nadal fajnie się ogląda. I nadal tu i ówdzie zawodzi to wszystko, ale patrząc po latach, także przez pryzmat całej masy naśladownictw (których poziom bywał taki, że nawet nigdy niektórych nie dokończono), nie żałuję ani tych paru lat spędzonych na oglądaniu serialu (i czytaniu, i graniu itp.) ani tym bardziej, że go sobie odświeżyłem.

 

Fabuła w zasadzie jest prosta. Dochodzi do katastrofy lotniczej, samolot rozbija się na tropikalnej wyspie, z wraku w miarę cało wychodzi garstka osób i musi sobie poradzić z tą sytuacją. O wyspie wiadomo niewiele, w zasadzie nic, na dodatek lot zboczył z kursu i nikt nie szuka rozbitków w tym obszarze. A w miejscu tym dzieją się dziwne rzeczy, coś zabija ludzi, jakiś czarny dym snuje się między drzewami, w lesie słychać szepty, ludzie zdrowieją z chorób, a na dodatek z wyspy nieprzerwanie od szesnastu lat nadawane jest wołanie o pomoc, na które nikt jak dotąd nie odpowiedział. Jakby tego było mało, każdy z rozbitków kryje swoje sekrety i tajemnice, które mogą wiele zmienić, a im dalej w ten las, tym więcej niewiadomych, więcej zaskoczeń i niepewności. Czym w ogóle jest ta wyspa? Dlaczego wszystko wydaje się połączone? Co znaczą tajemnicze liczby i bunkry, których jest tutaj pełno? Kim są Inni, a kim Jacob? No i wreszcie do czego wszystko to zmierza?

 

To, co zaczyna się jak dramat przygodowy, szybko zmienia się w survivalowy horror SF, opowieść obyczajową, romans, thriller… No wszystko się tu miesza, każdy gatunek w zasadzie znajduje swoje miejsce, bo bywają i epizody komediowe – choć nadal spójne, bo to nie jak „Archiwum X”, że mamy odcinki połączone i niezależne, tu każdy jest częścią większej całości i samodzielnych odcinków nie znajdziecie – i fabuły o podróżach w czasie, i dziwnych eksperymentach, i… Wszystkiego nie będę zdradzał, za dużo i tak już powiedziałem, ale ogólnie formuła serialu jest taka, że opowiada jedną wielką historię, ale w różnych odcinkach koncentruje się na różnych postaciach. A kiedy koncentruje, akcja dziejąca się w teraźniejszości zyskuje przerywniki, które w pierwszych sezonach pokazują nam przeszłość bohaterów, a potem zaczyna się zabawa, kiedy do akcji wkracza ukazanie przyszłości czy rzeczy, które się nie wydarzyły. No i każdy odcinek w zasadzie kończy się jakimś zaskoczeniem, cliffhangerem – to zresztą ta produkcja rozsławiła to hasło – czy jak chce nasz polski język – retardacją. Z tym, że nie wszystkie one są potem niestety rozwinięte (jak pewien wątek z Libby, który totalnie zapomniano albo nie wiedziano co z nim w zasadzie zrobić, więc porzucono).

 


No i takich wątków zapomnianych czy niezbyt dobrze rozplanowanych jest cała masa. Kiedy oglądamy pierwsze odcinki, szczególnie po raz drugi, trzeci, widać, jak wszystko fajnie było w nich zaplanowane. Jest tam masa głupot, szczególnie w kwestii funkcjonowania różnych elementów samoloty po katastrofie, ale zobaczcie detale – uśmiech Charliego, to, jak Locke spogląda na swoje nogi po katastrofie, drink, który Jackowi wydaje się za słaby. Wszystko to jest zaplanowane, przemyślane i buduje zarówno udany portret postaci, jak i mitologii. Ale potem zaczyna się to sypać. Weźmy zagadkę dlaczego ciężarne kobiety nie mogą rodzić na wyspie – przez pierwsze sezony temat mocno wałkowany, rozwijany i eksploatowany, a potem zapomniany i na szybko wyjaśniony dopiero w dodatku wypuszczonym na DVD, więc kto śledził serial w TV, a nie kupował na płytach, ten się nie dowiedział o co chodziło w jednej z największych zagadek. Podobnie kwestia Czarnego Dymu, który na początku ewidentnie wydawał się tworem ludzkim (dźwięki mechanizmów, niezdolność pokonania bariery etc.), a który ostatecznie okazał się… No sami się przekonacie. Przynajmniej tu wyjaśniono to w samym serialu, choć, jak większość wątków, najprościej i po najmniejszej linii oporu.

 

Trochę szkoda, ale od początku twórcy mówili, że nie bardzo obchodzą ich zagadki i tajemnice, że ta cała mitologia, którą pokochali fani to sprawa drugorzędna, a liczy się przede wszystkim to, jak postacie się zmieniają i jakie zachodzą między nimi interakcje, ale wiadomo, widz woli mit, woli ten element niezwykły i on musiał zostać rozwinięty. A rozwijany był tak, że kiedy tylko padła jedna odpowiedź, zaraz generowała kilka kolejnych pytań (pod koniec serialu twórcy nawet sami z tego żartują, gdy jedna z postaci mówi, że nie ma sensu dociekać, bo każde wyjaśnienie zrodzi kolejne zagadki), by potem na szybko wszystko to posplatać w jedną całość. No i to splatanie wielu do gustu nie przypadło. Przez sześć lat fani snuli masę teorii, ich oczekiwania rosły i nie dostali do końca tego, na co liczyli. Masa ludzi wciąż uważa, że liczne pomysły fanów (np. że wyspa to kawałek ciała niebieskiego, który zderzył się kiedyś z Księżycem, że szepty to tak naprawdę ostrzeżenia bohaterów z przeszłości, czy że wyspa to czyściec) były lepsze, niż to, co twórcy nam zaserwowali. Ale podejście twórców też miało swój urok, przynajmniej dla mnie. Ta masa niedopowiedzeń i niejasności, każąca nam wyciągnąć własne wnioski (taki spoiler, jak nie znacie serialu, omińcie to, co piszę w nawiasie – czemu Hurley jest w kościele wśród martwych skoro został przecież nowym Jacobem? Błąd twórców czy może sugestia, że niezwykłość Walta, co sugeruje nam epilog serialu, to jego predysponuje do roli przywódcy wyspy, a nie Hurleya, który ma go tylko do tego przygotować?). No i jeszcze ten emocjonalny, całkiem kameralny ścisły finał – dla mnie dał radę i tyle, mimo głupot wydarzeń dziejących się wtedy na wyspie – i całkiem fajnie to wszystko zatoczyło koło.

 


Poza tym całkiem dobrze jest to wszystko zrealizowane – nawet dziś całkiem przyjemnie się patrzy na dość niewprawne, ale jednak niestraszące za bardzo (poza nieszczęsnym niedźwiedziem i paroma podwodnymi sekwencjami) efekty specjalne – i przyzwoicie zagrane. Twórcy postawili na mało znaną ekipę aktorów, która fajnie wpasowała się w swoje role, nieźle nakreślili te postacie i postarali się, żeby było czym się w ich przypadku interesować. Czasem przeginali z tymi związkami między nimi, ale tak to już w tym „Loście” było. Tak samo, jak było też całkiem sporo zaskoczeń w samych scenariuszach, chociaż powiem, że zdarzały się takie elementy, jak finał pierwszej serii, który przewidziałem niemal w najdrobniejszych detalach, wiedząc przecież, że twórcy nie pokażą nam, co kryje się w bunkrze, żeby podkręcić zainteresowanie na przyszłość i tym podobne wątki. Bywa. Ale nawet wtedy fajnie się to oglądało, bo liczyłem jednak właśnie na coś takiego, więc jak mogłem być zawiedziony?

 

A kiedy się to zaczęło sypać? Dla mnie już w połowie drugiej serii, gdzie odcinek „S.O.S.” wynudził mnie straszliwie. A do końca posypało się w czwartym sezonie, by w piątym osiągnąć dno i odbić się dopiero nieco w szóstym, ale już nigdy na poziom taki, jak na początku. Ale nawet gdy były te najgorsze momenty, gdy odcinki pokroju „He's Our You” męczyły bylejakością, wciąż ten serial coś w sobie miał. I to coś przelewał na inne media, bo taki sukces nie mógł pozostać tylko w telewizyjnych ramach. Co prawda o żaden film czy to kinowy, czy telewizyjny się nie pokuszono, ale powstała całkiem przyzwoita, choć liniowa i niedająca nam szansy pospacerować swobodnie po wyspie gra, powstały słabe jakościowo powieści – trzy mocno związane z serialem, jedna luźniej, ale o tym opowiem dalej – ukazały się puzzle, z tajemniczą mapą widoczną w jednym z odcinków (lepiej mogliśmy się jej przyjrzeć w grze) czy dochodziło do ciekawych rzeczywistych wydarzeń.



Najważniejszym z tych ostatnich było „The Lost Experience” (potem kontynuowany przez podobny event – „Find 815”), czyli swoista gra typu ARG (alternate reality game). Wystartowało to wszystko w okolicach 3 sezonu, powstały strony internetowe, kampanie promocyjne, a wszystko stanowiło pewien rodzaj internetowego śledztwa w sprawie Fundacji Hanso. Wszystko to, choć pokazywało innych bohaterów i to w naszym świecie, nie na wyspie, łączyło się z serialem i to mocno – zresztą scenariusz zrobili twórcy serii. Fani mogli więc szukać w sieci tropów, bo to było takie polowanie na skarby, odkrywać detale, a nawet w pewnym momencie zdobyć batoniki z serialu, a wszystko to w formie próbującej przekonać nas, że mamy do czynienia z faktycznymi wydarzeniami. Do tego stopnia, że ukazała się nawet powieść „Zły bliźniak”, pełna odniesień do serialu, a napisana przez bohatera (Gary’ego Troupa, co ma być anagramem słowa „purgatory”, „czyściec”, co podsycało tylko teorie o tym, czym jest wyspa), który ginie w pierwszym odcinku (a którego nazwisko pojawia się potem m.in. wśród kandydatów na nowego władcę wyspy). I tą powieść mieliśmy nawet wydaną po polsku (jak i trzy pozostałe) – średniak to mocny, nie przeczę, a bez tej growej otoczki czytać tego za bardzo nie ma po co, ale… No fajnie, że mieliśmy w rodzimym języku, a kto wiedział o co chodzi, miał z tym nieco zabawy. Tu jeszcze można by wspomnieć, że mieliśmy na rynku też magazyny o serialu, wydania specjalne, że „Gazeta wyborcza” dorzucała serię na DVD, a i były książki analizujące filozofię „Losta”, ale to już tak na marginesie, bo drobiazgi. Ale jednak drobiazgi pokazujące, jaki to był fenomen i ile przyjemności umiał dostarczyć nawet, kiedy nie był akurat wyświetlany na ekranach.

 

Więc w sumie szkoda, że teraz o serialu pamięta się tak mało i tak mało mówi – chyba, że w kontekście jednego z najgorszych zakończeń w historii TV. Tymczasem o wiele gorsze produkcje pokroju „Skazanego na śmierć” doczekały się po latach powrotu, a „Lost” na dwudziestolecie powstania nie ma nic. Zdarza się, ale trochę szkoda, choć kto wie, jeszcze chwila do tego jubileuszu została, może twórcy nas zaskoczą? A póki co można sobie całość odświeżyć albo odkryć na nowo, bo nadal warto (jak w czasach, gdy musząc wybierać miedzy „Zagubionymi”, a doskonałymi „Gotowymi na wszystko” pożegnałem kury domowe, choć byłem wciągnięty, w samum środku sezonu), nawet jeśli serial powinien skończyć się wcześniej, wyeliminować błędy (jak to, że Charlie nie ratuje kobiety, bo nie umie pływać, a potem okazuje się świetnym pływakiem...), odpowiedzieć na więcej pytań, albo na niektóre opowiedzieć inaczej czy też mniej podkradać z książek Stephena Kinga (bo czerpie pełnymi garściami). Kto wie, może zostaniecie fanami, może przypomnicie sobie, jak to jednak fajnie było kiedyś. A może się zwyczajnie zawiedziecie, jak masa odbiorców. Ale jeśli się wciągnięcie, czeka na Was kawał świetnej zabawy, takiej, po której do dziś fani czują się, jakby gdzieś ominęli jakiś odcinek (a nawet śni im się, że jakiś przegapili i zgubili już sens całości), a to, że aż tak tkwi w nich ten serial o czymś przecież świadczy.

Komentarze