Zagadka Kuby Rozpruwacza – Andrzej Pilipiuk

KUBA Z BANDY ROZPRUWACZA

 

„Zagadka Kuby Rozpruwacza”. Czyli tom, który do niedawna był niedostępny, ale wrócił na rynek, a przy okazji świętuje swoje dwudziestolecie. Więc i ja wracam, jubileuszowo, bo raz, że to jedna z moich ulubionych części, choć jakimś tam wielkim fanem nie jestem, dwa, że to tom, do którego mam sentyment. I po latach nadal dobrze jest, typowy to Wędrowycz, prosto napisana rzecz, bez ambicji, stawiająca na koszarowy, pijacki i niewyszukany humor. Ale czasem ma się ochotę na coś takiego i Pilipiuk potrafi dostarczyć właśnie takiej rozrywki podanej w całkiem niezłym stylu.

 

A co dzieje się w tym tomie? A to co zawsze: Jakub Wędrowycz pije i wojuje ile tylko jest w stanie. A w stanie jest dużo, bo chociaż wiek ma już zaawansowany, sił bynajmniej mu nie brakuje. Co czeka na niego tym razem? Alkohol, wrogowie, alkohol, zagadki, alkohol, potwory… wspominałem o alkoholu? A więc jeszcze trochę alkoholu. A gdzieś w międzyczasie Wędrowycz trafi do XIX-wiecznego Londynu by raz na zawsze obalić mity o postaci Kuby Rozpruwacza, zmierzy się Terminatorem, wybierze do opery, spotka krasnoludki, stawi czoła myślącemu bimbrowi, a nawet czekają na niego Świąteczne przygody, krasnoludki czy Matrix…

 

„Wędrowycz”, jak w zasadzie wszystko, co Pilipiuk pisze – choć ma parę świetnych, poważnych tekstów i tego będę bronił – to literatura, prosta, niewymagająca, czasem iście prostacka. Tak samo, jak humor. No nie da się tego inaczej nazwać. Z drugiej strony nie jest to wcale tak złe, jak mogłoby się wydawać i jak mówią przeciwnicy. Ot lekka, prosta i przeznaczona dla lubiących ten specyficzny, wiejsko-pijacko-niekumaty humor, który w zasadzie nie wiadomo czy takie klimaty ośmiesza, czy mu hołduje – czy w zasadzie i to, i to. Ale potrafi mieć to swój przaśny urok, czasem zabawić się schematem czy po prostu poprawić humor w niesublimowany, niewyszukany sposób. A ja czasem mam ochotę na coś takiego, lubię zresztą tu wracać, choć zbyt wysokich ocen serii nie wystawiam.

 


A „Zagadka…” to zdecydowanie jeden z najlepszych tomów Wędrowycza. Nie powiem, że seria okrzepła na tym etapie, bo okrzepnięta była już na początku, zaraz po pierwszym, debiutanckim, nieprzystającym do reszty serii tekście, ale po prostu tu wszystko jest taką kwintesencją, gdzie więcej mamy odniesień do popkultury niż dotąd, a i nie brak wątków związanych z historią i tym podobnych rzeczy. No i jest tu kilka smaczków, jak finał „Łowów na młotkowca” czy tytułowe opowiadanie, a szczególnie momenty ze Stomilem – kto czytał, wie. Widomo, w większości nic z tego nie zostaje w głowie na dłużej, ale czy musi? Chwila rozrywki, czasem z klimatem, coś na poprawę na stroju – jak kieliszek bimbru, ale zdrowiej i bez ślepnięcia.

 


I chociaż nie powiem, że to takie musisz to przeczytać, ani nic w tym stylu, ale krótkie „można” chętnie rzucę. Bo można, śmiało, tak żeby trochę się uśmiechnąć, wyłączyć myślenie, a niekiedy i dostać coś z satyryczną nutą, podane w całkiem przyzwoitym stylu. Czasem tego nam trzeba.

Komentarze