DWANAŚCIE
PRAC SUPERMANA
I kolejny komiks z linii wydawniczej „DC Compact” w
moich rękach. Nic, co jakoś absolutnie musiałem mieć, ale jednak chciałem kiedyś
dorzucić na półkę, jakby się trafiła dobra okazja. No i się trafiła, więc
wziąłem, wróciłem do niej po latach i… No nadal mam podobne wrażenia, jak
kiedyś. Wiem, że masa ludzi nazywa to najlepszym „Supermanem” w dziejach, że
ogólnie nad „All-Star Supermanem” są same ochy i achy, ale dla mnie jednak
daleko to wszystko za „Supkiem” Moore’a, Loeba czy Millara. Nie ten poziom, nie
ta klasa, nie ta pomysłowość. Bo Morrison miał ciekawy zamysł – wziąć
najważniejsze supermanowe motywy, taką kwintesencję komiksów o nim i z każdego
wycisnąć to, co najlepsze, najważniejsze. No kwintesencja kwintesencji miała
być, a dostałem trochę jakby powtórkę z rozrywki, z powielaniem motywów i
zabawę konwencją, ale tak nie do końca spełnioną. Co nie zmienia faktu, że
nadal to kawał dobrego komiksu i jeden z najlepszych „Supermanów”, problem w
tym, że liczyłem na coś zdecydowanie większego, wybitniejszego i przede
wszystkim ambitniejszego.
Superman w wyniku sabotażu Luthora, zostaje
napromieniowany energią słoneczną do tego stopnia, że jego ciało zaczyna się
rozpadać. Z przyszłości wie jednak, że nim umrze, dokona 12 niemożliwych zadań.
Zaczyna się ich podejmować, jednocześnie uporządkowując swoje życie osobiste i
uczuciowe…
Superhero to od początku swojego istnienia nic
innego, jak współczesna mitologia, opowieści o nadludziach, swoistych bogach,
którzy zstąpili na Ziemię i to w „Supermanie” zawsze się czuło. Po co więc
mieszać superhero z faktyczną mitologią? Powodów może być wiele, ale nigdy do
mnie nie trafiały. Miałem więc nadzieję, że choć Morrison, gość, który
schematem zabawić się umie i potrafi, fajnie wykorzysta ten motyw z dwunastoma
pracami Heraklesa. A raczej zrobi to wdzięczniej, niż ostatecznie zrobił,
bardziej subtelnie, bo ten motyw jest tu bardziej, niż oczywisty i czasem aż
wali po oczach łopatologiczną prostotą, która do mnie nie trafiła. Może
dlatego, że jednak po Morrisonie oczekuję więcej szaleństwa, oryginalności?
A tu proszę, mit mitem, ale cały album to taki
patchwork znanych motywów, elementów, wątków… Ja wiem, że Morrison lubi w takie
iść, jak np. w „JLA: Nowy porządek świata”, którego fabuła była bezczelną kopią
powieści „Koniec dzieciństwa”, ale najczęściej kiedy odtwarza, zamiast tworzyć,
niczego to nie rwie. Okej, tu akurat robi to zręcznie, na tyle nawet, że seria
dostała nagrodę Eisnera, nie mniej i tak czuje się, że to wszystko było już nie
raz. Czułem to w czasach, kiedy czytając tę historię miałem za sobą niewiele
komiksów z Superkiem, bo postać mnie nie kręciła zupełnie, teraz czuję jeszcze
mocniej, a nawet widzę związki z innymi komiksami, bo wątek z umierającym
Człowiekiem ze Stali, to wypisz wymaluj umieranie Spidera za czasów „Clone
Sagi”, potem odtworzony w tym samym czasie, co w „All-Star Supermanie” przez
Straczynskiego w jego pajęczym runie. A takich przykładów mógłbym mnożyć.
Z drugiej strony po latach, znając lepiej „Superka”,
widzę więcej smaczków i puszczania oka. I doceniam, że chociaż to taka idąca w
czystą komercję robota, to jednak wchodząca niejednokrotnie z refleksją i
satysfakcją. Tak samo jak to, że choć to w zasadzie kolejny album dla mas, ma w
sobie pewną nutę przesłania, nawet ambicji. Szkoda tylko, że jednak nie robi
takiego wrażenia, jakby mógł, że to nie millarowski „Czerwony syn”, moore’owskie
„Co się stało z człowiekiem jutra” czy loebowski „Na cztery pory roku”, że nie
zwala człowieka z nóg, nie zachwyca, nie poraża, nie porusza aż w takim
stopniu. Ale ma parę zapamiętywanych na dłużej scen i bardzo fajny finał, który
stanowiłby doskonały punkt wyjścia do ciągu dalszego i ponownego obrobienia
kilku klasycznych fabuł z Supkiem, ale ciąg dalszy nie powstał.
Rysunki? Same w sobie są znakomite, intrygujące, specyficzne,
bo Quitely ma swoje podejście, lekko ekspresyjne z czasem osobliwą fizjonomią
postaci, ale z bogactwem detali i konsekwencją w kreowaniu opowieści – postacie
są rozpoznawalne, Superman i Clark Kent różnią się zachowaniem i drobnymi detalami,
a emocje są wyraziste. Kolor trochę szwankuje, bo zbyt barwny, zbyt komputerowy,
efekciarski zamiast efektywny, ale to wydanie nieco go tonuje, co uważam za
spory plus. Co prawda na papierze offsetowym, jakiego tu użyto (dla porównania
chyba ta sama jakość, co w komiksach z Carrefoura), ginie też głębia czerni
(czego w analogicznie wydanym „Batmanie: The Court of Owls Saga” jakoś się nie
odczuwało), ale coś za coś. W tej cenie takie wydanie mi osobiście pasuje, jak najbardziej
i chętnie zobaczyłbym więcej albumów w takiej właśnie wersji – tanio, z oszczędnością
miejsca etc. – a lepsze edytorsko wydania zostawił sobie na naprawdę wielkie
komiksy. A ten? Wielki nie jest, ale śmiało można przeczytać, bo i tak wypada
lepiej, niż większość przygód Człowieka ze Stali.
Komentarze
Prześlij komentarz