Fantastyczna Czwórka: Niepojęte / Uzasadniona interwencja - Mark Waid, Mike Wieringo, Casey Jones, Howard Porter


MAGIC DOOM

 

„Niepojęte” (i jego kontynuacja) określane jest mianem jednej z najlepszych opowieści o Fantastycznej Czwórce w dziejach. Nie będę z tym polemizował, bo z serią nigdy za dużo do czynienia nie miałem, zaufam. Tym bardziej, że scenariusz, choć traktujący o jednym z tych badassów, którego nie trawię, okazał się zadziwiająco dobry. No ale są jeszcze dziecinne wręcz ilustracje, a tych niestety nie trawię i mocno psuły mi odbiór całości.

 

Dr. Doom to największy wróg Fantastycznej Czwórki. Jego knowania i wszelkie szalone plany pokonania ich za każdym razem jednak kończyły się niepowodzeniami. Postanawia więc uciec się do czegoś innego: magii. Co z tego wyniknie? Czy Fantastyczna Czwórka znów wygra? A jeśli tak, to jakim kosztem?

 

Waid to gość, co potrafi. Potrafi zachwycić, bo miał w swoim dorobku kilka przełomowych komiksów, jak „Kingdome Come”, potrafi zrobić dobrą rozrywkową rzecz („Daredevil”) i potrafi zawieść („All-New, All-Different Avengers”). Tu pokazał się z tej lepszej strony, rozrywkowej, ale na poziomie. Dobrze wykorzystał różne aspekty serii, zaserwował komiks, który jest i widowiskowy, i pełen akcji – i skupiony na postaciach i ich losach także, ale…

 

No jakoś nie mogę przeżyć tych ilustracji i już. Nie mówię, że Wieringo jest złym rysownikiem, po prostu jego cartoonowy, mocno czerpiący z mangi (ale nie z tego, co w mandze dojrzałe) styl nadaje się jedynie do opowieści dla dzieci, a nie poważnych historii. Bo historia, jak każda, do której przyłożył rękę – czy to „Amazing Spider-Man”, czy nawet „Flesh” (choć tu akurat było lepiej) – wygląda infantylnie i po prostu słabo. Za ekspresyjne to, za proste, za dziecinne i za kolorowe. Komputerowe fajerwerki zamiast być widowiskowe, odrzucają. „Tellos” w jego wykonaniu był dla oka miły, bo tam to po prostu pasowało, tu tworzy dysonans, który przeżyć jest ciężko. I nawet Porter, nieco bardziej realistyczny, tego nie ratuje.

 


Ale fabuła mnie kupiła. Waid, jak niegdyś Straczynski, w dużej mierze skupia się na wątkach obyczajowych i rodzinnych, dzięki czemu zbliża nas do Richardsów i reszty, pozwala bardziej wczuć się w te postacie i przejąć nimi. Superbohaterszczyzna też jest tu na poziomie, bo dzieje się dużo i szybko, z całkiem sporym rozmachem fabularnym i z próbą – całkiem udaną zresztą – wrzucenia porcji świeżości.

 


Czytać śmiało można, nawet warto. Oglądać już niezbyt, nic nie poradzę, chociaż może znajdą się ci, których ta szata graficzna kupi. Tak czy inaczej jednak to jeden z najlepszych komiksów z FF, jakie czytałem. Może nie było ich wiele, ale z drugiej strony po prostu dobrze się to czyta, więc polecić mogę w sumie z czystym sercem. Jako większą całość, bo rzecz doczekała się też kontynuacji wydanej po polsku jako „Uzasadniona interwencja”, domykająca to i owo i okazująca się jeszcze lepsza, dzięki ciekawemu podejściu do wyzwalania krajów, władzy i... religii / duszy / poglądów. No i ten metafikcyjny finał, który ma swój urok, choć nie dla wszystkich pewnie. I tylko szkoda, że nie mamy nad Wisłą całego runu Waida.

Komentarze