Był sierpień 1963 roku,
Marvel wciąż jeszcze się rozkręcał, kiedy Stan Lee postanowił wejść bardziej w
mitologię nordycką. I wszedł. W każdym zeszycie serii od „Journey Into Mystery
#97” do samego jej końca i dalej, kiedy to zmieniła się w „Thora”, zachowując
doczasową numerację, dorzucał takie kilkustronicowe opowieści zatytułowane „Tales
of Asgard”, wprowadzając na ich łamach sporo ważnych elementów (to choćby tam
debiutowali Wojowie Trzej, Lodowi Giganci czy Surtur) i odmieniając losy serii. I w końcu w 2009
wszystkie te historie, łącznie niemal 50, zebrane zostały w odświeżonej formie jako „Thor:
Tales of Asgard by Lee & Kirby”, a to już po polsku ukazało się jako jeden
z tomów „WKKM”. Ten właśnie konkretny, o którym tu pisze. I fajny to tom,
specyficzny, bo jednak ramotka i w ogóle, ale warta poznania.
Fabuła? To początki Thora, początki walki z Lokim i tym podobne sprawy. Pierwsi ważni wrogowie, biografie sojuszników, od powstania wszystkiego, po wielką, rozpisaną na wiele numerów wyprawę, która ma na celu powstrzymanie wielkiego zagrożenia, mogącego zakończyć istnienie wszystkiego...
No i w sumie ten opis
pokazuje co jak i o co tu chodzi. To takie historie, legendy, mity, podania o
Thorze z czasów jakże zamierzchłych (każda historia zajmuje pięć stron, z początku są one zamknięte, poświęcone różnym postaciom, ale potem przeradza się to w wielką sagę, typowe fantasty, ale z nutką SF, zajmującą większość tomu). No i sama seria dla nas też z okresu dość
mocno odległego, więc oldschool aż bije po oczach. No i żeby się to
podobało, tę specyfikę komiksów z lat 60. trzeba jednak lubić. Ten patos, jaki
tu mamy, pompatyczne dialogi, wszystko przegadane, jeszcze podane oldschoolowy
stylem, ze sporą dozą naiwności… No sami wiecie co i ja, jeśli czytaliście choć
jeden komiks z tamtych lat.
Więc Thor, jak to Thor,
rzuca archaicznymi tekstami, Loki to bardziej błazen, który nie wydaje się groźny, ale
psocić potrafi, choć i tak zawsze przegrywa, a cała reszta? Idzie to w taki ton baśniowy, bajkowy czasem,
ale to plus. Bo stara się przywrócić mitologiczność postaci, przypomnieć o
korzeniach i przekonwertować to wszystko na komiksową wersję. No i całkiem
dobrze to wychodzi. Fajnie też, że na przypomnienie takich historii znalazło
się miejsce, bo swoje znaczenie mają, a jednocześnie nadają się dla fanów
postaci, jak i nowych czytelników, którzy Thora i jego świat chcieliby poznać.
I tylko graficznie jestem
tak pół na pół. Bo Kirby jest tu świetny, ma naprawdę znakomite ujęcia, ale
ekipa odświeżająca komiks, zamiast odtworzyć klasyczne barwy, poszła w
nowoczesny look – złożone kolory, renderowanie, separacja, komputerowe tricki,
płomienie bijące po oczach… Samo w sobie złe to nie jest, ale do klasyki mi nie
pasuje niestety. Tu potrzeba by barwnie było, a zarazem prosto, klasycznie, ujmująco
infantylnie wręcz. I tego mi brak. Ale i tak jest epicko i jest na co popatrzeć.
Tak czy inaczej, bardzo fajny to tom i
mimo tych barw, bardzo dobrze wchodzi. I na długo starcza, bo klasyka więcej
dopowiada przecież tekstem, niż obrazem. No i przy okazji to solidnie grube
tomiszcze, 256 stron, co za 40 zł ceny okładkowej (a wiadomo, z drugiej ręki
można dostać to dużo taniej) sprawia, że nie ma się chyba co zastanawiać. Tym bardziej, że dzięki tym historyjkom seria o Thorze, nie za dobrze radząca sobie na początku swojej kariery, zyskała popularność i stała się hitem. A no i z
inspiracji komiksami z tej serii powstał film animowany o takim samym tytule,
ale to materiał na inną opowieść.
Komentarze
Prześlij komentarz