Gen¹³ / The Maxx – William Messner-Loebs, Tomm Coker

GEN NA MAXXA

 

Nie miałem dotąd okazji czytać ani „Gen¹³”, ani „The Maxx” – niby rzeczy kultowe, ale polski rynek ominęły skutecznie. A tu pojawiła się okazja przeczytania crossoveru między nimi, więc czemu nie spróbować? I spróbowałem. I całkiem spoko, wiadomo, nie zrobili tego najważniejsi twórcy odpowiedzialni za oba tytuły (bo w oryginale mamy z jednej strony Jima Lee, a z drugiej Sama Keitha, z gościnnym występem Alana Moore’a), ale i tak duet William Messner-Loebs i Tomm Coker zaserwowali przyjemny, łatwo przyswajalny komiks, który pokazuje nam o co tu i tam mniej więcej chodzi (choć bardziej to rzecz dla fanów „The Maxx”, niż „Gen”, takie mam wrażenie) i jak fajnie mogłoby być, gdybyśmy mieli takie rzeczy po polsku.

 

Okej, a co chodzi? Chyba najpierw powiem Wam kilka słów o samych seriach, skoro u nas akurat mało znane. Więc tak, „Gen¹³” to historia grupki dzieciaków, które mają moce i które tworzą tytułową drużynę. Ot tacy X-Men od Image, bo też o geny chodzi. „The Maxx” zaś to historia gościa, który żyje w dwóch światach. W tym normalnym Maxx jest bezdomnym, w tym drugim, niezwykłym, zwanym Outback, zmienia się w obrońcę Królowej Dżungli.

A w tym crossoverze, „Gen¹³”, pomagając Karen, trafia na potężnego wroga w postaci Mr. Gone’a a walka z nim kończy się dla nich wylądowaniem w dziwnym świecie. Przekonani, że umarli, odkrywają jednak, że trafili do alternatywnej rzeczywistości, gdzie spotykają Maxxa i wiadomo, chcą wrócić do swojego świata, ale i trzeba przecież zająć się wrogiem i… No właśnie, co dalej?

 

Chyba można się domyślić. Wiadomo, prosto rzecz, ale naprawdę przyjemna. William Messner-Loebs to scenarzysta, który z Samem Keithem pisał „The Maxx” przez większość czasu (łącznie 21 z 35 zeszytów) więc opowieść czuje, wie co i jak no i bardziej na niej się skupia. I dobrze to wypada. Jego fabuła jest może i typowa, ale przyjemnie poprowadzona, z nutą humoru, odrobiną grozy i szczyptą szaleństwa (latająca małpa z dymiącą czachą, gadające, genialne żółwie czy Isze, czyli takie stworki złożone niemal z samych zębów). Lepsze to to od większości podobnych crosooverów (szczególnie tych od Image) i mające ten swój urok, jaki miały tylko komiksy z lat 90. XX wieku.

 


A że rysuje to Coker, to jeszcze lepiej całość wypada. Bo Coker, chociaż tu jeszcze nie miał tego hiperrealistycznego stylu, który pamiętamy chociażby z „The Black Monday Murders”, w cartoonowym ujęciu też daje radę. Fajnie to wypada, szczególnie momenty ciążące ku horrorowi, jak te z Mr. Gone’em, przyjemne jest kolorystycznie i ma w sobie odpowiednią nutę szaleństwa. A że to Coker właśnie rysował takie tytuły, jak „Gen¹³ Bootleg”, dobrze tu pasował.

 

Efekt finalny? To już chyba wiecie. Sympatyczny zeszyt, niby standardowych rozmiarów, a jednak dający radę w zwartej formie pokazać bohaterów obu tytułów i jeszcze opowiedzieć przyzwoitą historię. Dziś takich tytułów, które umiałyby konkretnie, krótko i przyjemnie niestety bardzo brakuje.

Komentarze