Osiedle Swoboda – Michał „Śledziu” Śledziński

DWADZIEŚCIA PIĘĆ LAT NA OSIEDLU

 

To nie jest najlepszy komiks polski, jaki znam, choć jednak umieściłbym go dość wysoko na top-liście rodzimych dzieł, ale na pewno należy do najważniejszych w moim życiu. I to nie tylko jeśli chodzi o polskie. A teraz seria ta świętuje swoje ćwierćwiecze, więc kolejna dobra okazja, żeby sobie ją przypomnieć, że nadzieją, że Śledziu w końcu się weźmie i zrobi ten obiecywany z dawna trzeci główny tom, gdzie podobno ma być coś o czasach szkolnych bohaterów, ale przede wszystkim ma być w końcu wyjaśniona wielka zagadka ze Smutnym, która od lat pozostaje rozgrzebana, choć czasem autor podsyca naszą ciekawość rzucając takie drobiazgi, jak dodatek do albumu „KDP” czy zapowiadanej animowanej adaptacji, nad którą osobiście siedzi Śledziński. Ale to wszystko pieśń przyszłości – w momencie, gdy piszę te słowa, wiadomo – a na razie mamy już niemal tę dwudziestą piątą rocznicę (dokładnie będzie to w grudniu, ale teraz trafiamy w datę, kiedy zaczyna sie akcja serii), bo rzecz nadal robi robotę i w swojej kategorii pozostaje tworem wciąż doskonale obrazującym pokolenie tamtych lat.

 

Smutny, Wiraż, Niedźwiedź, Szopa i Kundzio to piątka przyjaciół wiodących pozornie typowy żywot młodych ludzi (pełen alkoholu, imprez i narkotyków) w tytułowym blokowisku w bliżej nieokreślonym mieście. Osiedle zamieszkuje masa różnych indywiduów z Ciachciarchciachem (telepatą) i Bossem Drwalem (szefem półświatka Osiedla) na czele. I cóż więcej można powiedzieć? Chłopaki po prostu żyją. Czasem zwymiotują w kościele, czasem zmierzą się z dilerami, czasem spotkają duchy, to znów tajemniczego człowieka w pasiakach albo pomogą legendzie osiedlowej, która wraca po latach na stare śmieci. A wszędzie wokół kręci się czarny kot imieniem Pazur, który czasem ma sporo do powiedzenia…

 

Mój pierwszy kontakt z „OS” nastąpił co prawda w grudniu 1999, ale wtedy, będąc dzieciakiem i mając masę innych komiksowych (TM-Semic, choć już się kończył, wciąż jeszcze całkiem dawał radę, serwując nam a to kolejne „Alieny”, to „Spawny”, to jeszcze parę naprawdę świetnych opowieści o Lobo), nie kupiłem. Więc i nie przeczytałem. Panią w kiosku poprosiłem o pokazanie „Produktu”, bo tam ta seria debiutowała, przejrzałem czując zionący od okienka zapach papierosów, oddałem, no bywa. Dopiero po latach uzupełniłem kolekcję, a pierwsze „OS”, które miałem, które przeczytałem, to był rok 2001 i drugi rozdział „Ballady o Bystrym”. Potem to już poleciało, bo „Produkt” zacząłem zbierać regularnie, a „Osiedle” (obok takich rzeczy, jak „Emilia, Tank i Profesor”, „Wilq” i parę innych) podeszło mi szczególnie.

 


Ale co się dziwić, skoro to jest autentycznie świetne. No i autentyczne, życiowe (często oparte na przeżyciach Śledzia czy znanych mu ludziach), mimo całego tego szaleństwa, komediowego zacięcia i miksu gatunkowego, jaki spotykamy na stronach, a przy okazji z fajna wewnętrzną mitologią z posmakiem miejskich legend. I to dzięki temu wpasowaniu się idealnie w rzeczywistość ówczesnych ludzi u progu dorosłości rzecz się tak przyjęła, a „Produkt”, który w pierwszym numerze nie miał za wiele do zaoferowania, ukazywał się dalej. Życie, jakie portretuje Śledziu to życie brudne, smutne, pełne wulgaryzmów, narkotyków i przemocy. Ale to tylko jedna strona tego medalu, bo to szare blokowisko z wielkiej płyty, z drugiej zamieszkane przez całe rzesze indywiduów, które wikłają się w różne sprawy. Z jednej strony więc dzieje się w zasadzie nie tak wiele, bo a to bohaterowie pójdą na imprezę, do kościoła na rodzinną okoliczność, do sklepu czy szukają pracy, z drugiej dzieje się sporo, bo trzeba sobie poradzić z lokalnymi gangsterami czy stawić czoła czemuś nie z tej ziemi. A ten miks motywów i gatunków rozgrywa się w rytmie długich, podpatrzonych u Kevina Smitha (bohaterowie filmów którego pojawiają się tu nawet w tle) rozmów, pełnych humoru, satyry, wulgarności i filozofowania – nie zawsze spełnionego, ale fajnie dopełniającego całości.

 

Nad całością wisi też taka chmura subkulturowej atmosfery – trochę hip-hopowej, trochę metalowej, to znów rockowej czy alternatywnej, odbijającej się też muzycznie w napisach na ścianach czy występach na scenie, ba jest tu nawet bitwa metalowców. I to też oddaje dobrze klimat tamtych czasów. Poza tym wszystko to zaludnione jest postaciami z jednej strony skrojonymi prosto, ale różnorodnie, z drugiej jednak realistycznie i krwiście. Więc różnice się widzi, czuje, w każdym odnajduje się jak nie trochę siebie, to na pewno ludzi, których się w ten czy inny sposób znało. A przy okazji i lubi się ich, i lubić nie da – bo często to skończeni idioci, kierujący się swoim własnym jakby kodeksem, ale jednak idioci. Więc i ich akcje bywają idiotyczne, a czasem udziela się to Śledziowi, jak choćby w jednym epizodzie z rakietą w finale – no ciężko jest to przełknąć. Ale ogóle naprawdę dobrze robi czytelnikowi, i dobrze ten świat bohaterów i ich losy pokazuje, niejednokrotnie w ogóle nie skupiając się na nich, a na postaciach zupełnie niezależnych.

 


No i jeszcze słówko o rysunkach, bo te, choć proste i w ogóle, świetne są i tyle. Przy okazji ten pierwszy tom to jednocześnie swoisty przekrój przez początki kariery i eksperymenty stylistyczne Śledzińskiego, jakie wtedy uprawiał. Od nieco niewprawnych zabaw z dziwną perspektywą i kreskowaniem (z widocznymi inspiracjami Bisleyem), przez klarowną robotę z lekko cartoonowym zacięciem (z wpływami Franka Millera), po w pełni już wykształcony i dopracowany styl. A ten styl wyrazisty jest, znakomity, czasem nastrojowy, czasem fajnie wykręcony. Jak czas pokazał, to jeszcze nie był koniec eksperymentów, ale za to był to chyba najlepszy okres Śledzia pod względem graficznym, jeszcze bez cyfrowych zabaw, bez koloru, wszystko ręcznie, wszystko samodzielnie i bez przesadnych udziwnień.

 

No i w fajnym wydaniu – mówię o czwartym zbiorczym, bo te się przez lata różniły. Tu mamy komplet epizodów „OS” (ale nie mamy dziejącego się w trakcie „Niedźwiedzia”, ten wyszedł w samodzielnym tomie wraz z nowymi historiami i dla tych, którzy nie śledzili tego wszystkiego w produkcie, przydałaby się pewna chronologia, bo wtedy fajniej się to układa i jak czytać „OS”, to jednak z przeplataniem „Niedźwiedziem”), trochę dodatkowych grafik (czas pokazał, że to wstępy do nowej historii, którą mieliśmy potem we wspomnianym już „KDP”), twarda oprawa, obwoluta, wszystko spójnie z kolejnymi tomami. Okej, inne wydania trochę się różnią, bo raz, że bywały w nim paski z tekstami odautorskimi, pamiętanymi z „Produktu”, dwa, że zdarzała się tam też dodatkowa historia „Centrum”, ale… No cóż, te paski i tak w zasadzie nic nie wnoszą, poza pewnym komentarzem, acz zawsze był to komentarz dużo szerszy, obejmujący cały numer, a nie tylko „Osiedle”, a „Centrum” i tak wyszło potem w kolejnym tomie, w pełnej wersji i z nowymi historiami. Tu zostało tylko to czarnobiałe „OS” z „Produktu”, kwintesencja, wszystko co najlepsze w serii, a po ćwierćwieczu widać, że to wciąż jest jedno z lepszych dzieł rodzimych komiksiarzy, że wciąż gra i że świetnie przetrwało próbę czasu i nawet nowe pokolenie, które nie pamięta, jak to kiedyś było (wiem, dziaders ze mnie) wciąż znajdzie tu masę komiksowego dobra. A skoro o dziadersi, cóż, tym to jeszcze sentyment zagra na całego.

Komentarze