Kapitan Kloss – Andrzej Zbych (Andrzej Szypulski i Zbigniew Safjan), Mieczysław Wiśniewski

STAWKA WIĘKSZA NIŻ ŻYCIE

 

Jak widać wziąłem się za kolejny komiksowy klasyk. Znów, żeby doczytać po latach, bo kiedyś zacząłem, nie dokończyłem, ale w końcu jakoś tak wzięła mnie ochota na polską klasykę, na ten kicz peerelowskich komiksów, których parę stertek u mnie leżało i czekało na swoją kolej, więc wziąłem najpier „Ekspedycję”, potem „Funky Kovala”, a teraz „Klossa” (i pewnie polecę dalej czymś podobnym, ale czas pokaże, bo na razie na najbliższy czas nieco inne mam plany, a i przesyt materiałem też trochę dopadł) i jestem w sumie zdziwiony. Bo mimo propagandowego tonu, mimo, że tematyka też totalnie nie moja, rzecz okazała się całkiem dobrze przetrwać próbę czasu. Ba, to wciąż naprawdę fajnie napisany komiks akcji, który nie żałuje nam naprawdę konkretnie skrojonych, wcale nie tak prostych fabuł. I okej, może i bywa naiwnie, może i to dziecko swoich czasów, ale, o dziwo, wciąż dające radę i całkiem sporo frajdy.

 

Głównym bohaterem serii jest Stanisław Moczulski, Polak potrafiący doskonale mówić po niemiecku, który staje przed wyzwaniem zastąpienia Niemca z Abwehry – Hansa Klossa – do którego jest bliźniaczo podobny. Tak Staszek staje się agentem radzieckiej armii działającym w nazistowskim środowisku, gdzie zdobywa informacje, przekazuje je ruchowi oporu i stara się pozostać niewykryty… albo takie wykrycie odwracać na własną korzyść. Czy długo zdoła działać w taki właśnie sposób i przeżyć?

 

„Stawka większa niż życie” to nigdy nie był produkt oryginalny i od tego trzeba zacząć. Zaczęło się od agenta wywiadu i kontrwywiadu, Nikołaja Iwanowicza Kuzniecowa, który przeniknął do niemieckiej dyplomacji, gdzie działał jako Rudolf Schmidt. Z tym, że ważniejsza wydaje się jego druga akcja pod przykrywką – gdy do radzieckiej niewoli trafił niejaki Paul Siebert, niemiecki oficer piechoty, a Kuzniecow okazał się łudząco do niego podobny. Po drobnej korekcie plastycznej twarzy i przejściu odpowiedniego treningu, Kuzniecow zaczął działać u Niemców jako Siebert, pnąc się coraz wyżej. Ostatecznie zginął w walce z UPA na Ukrainie, popełniając samobójstwo, ale jego legenda stał się inspiracją dla pisarza Jurija Dold-Mychajłyki i jego trylogii o Hryhoriju Honczarence (1956) – radzieckim szpiegu ukraińskiego pochodzenia, który, będąc łudząco podobny do Henryka von Goldringa, przenika w szeregi wroga. Na podstawie powieści w 1960 roku powstał film „Z dala od Ojczyzny”, a cztery lata później kolejna, tym razem czechosłowacka produkcja. W tym samym czasie zrodziły się plany polskiej adaptacji telewizyjnej, z tym, że zdecydowano się zmienić tożsamość głównego bohatera na Polaka i tak narodziła się seria spektakli „Stawka większa niż życie”, emitowanych w telewizji w latach 1965-1967, której sukces dał zielone światło dla serialu o takim samym tytule (1967-1968), a na podstawie obu stworzono literacką adaptację (1969-1971), a wreszcie komiks wydany w latach 1971-1973. Potem, w 2011 roku, nakręcono jeszcze filmową kontynuację, ale to już zupełnie inna bajka.

 


Tyle historii. Wracając do tego, co nas w tym miejscu interesuje najbardziej, choć też stanowi adaptację tego, co już wcześniej było, dodaje coś od siebie. Wprowadza pewne zmiany w kolejności chronologii wydarzeń czy dodaje coś od siebie. Bo historia o Klossie w różnych mediach różnie była adaptowana, więc w komiksach znalazły się odcinki spektaklu, których nie zaadaptowano na potrzeby serialu, kilka takich, których nie sfilmowano, ale były w książce no i siłą rzeczy, nie ma tu kilku epizodów znanych z innych wersji. Za to jest jeden dodatkowy epizod wymyślony stricte na potrzeby komiksu, stanowiący epilog całej serii. A seria naprawdę sympatyczna jest nadal. Jest propagandowa, wiadomo, ale nie aż tak mocno, by to od niej odrzucało. Autorzy skupili się tu na przygodach i akcji, czasem jest dramatycznie, czasem bardziej nastrojowo, niekiedy są naprawdę fajne, pełne udanych zwrotów akcji epizody, jak chociażby ten pierwszy, gdzie… a sami zobaczycie, jeśli nie czytaliście. Jak na komiks z tamtych lat, nie ma tu aż takiej dozy infantylizmów, które powodowałyby zgrzytanie zębami – choć nie twierdzę, że nie ma ich wcale, bo są – ani rzecz nie jest przegadana, więc czyta się ją szybko, lekko i całkiem płynnie. Czasem za szybko i za lekko, bez realizmu, ale cóż. Są momenty lepsze, są gorsze, ale ogół naprawdę jest przyzwoity i potrafi czasem pozytywnie zaskoczyć, ale co się dziwić, skoro całość pisali Andrzeja Szypulskiego i Zbigniewa Safjana, czyli ukrywający się pod pseudonimem Andrzej Zbych scenarzyści pierwowzorów. Więc dwadzieścia zeszytów po 32 strony wchodzi

 


No i jeszcze szata graficzna. Mieczysław Wiśniewski, który wcześniej pracował nad „Podziemnym frontem” i „Kapitanem Żbikiem”, zrobił tu niezłą, wyrazistą robotę. Niezłą, bo okładki to perełka, jak dla mnie, jedne z najlepszych, jakie mają do zaoferowania rodzime komiksy z tamtych lat (nie wliczam do tego frankofońskich historii graficznych rysowanych przez rodaków, bo to inna bajka), ale środek już tak super nie jest – w kadrach często jest dość pusto, kolor jest kładziony bardzo oszczędnie, więc klimat tylko się zdarza, zamiast być cały czas, ale jednocześnie wszystko jest wyraziste, a twarz bohatera oddana tak, że z miejsca widzi się odgrywającego go aktora i tak powinno być.

 

W skrócie: o dziwo wciąż przyjemnie wchodzący klasyk, sprawdzający się przyzwoicie i bez różowych okularów sentymentu. Kiedyś, jako dzieciak, nie popadłem w zachwyt, zmęczyło mnie to wszystko, zmęczyło też potem, w bardziej dorosłym życiu, kiedy seria trafiła do mnie w trudnym czasie, ale teraz, w końcu, zaliczyłem w całości kolejny klasyk znany dotąd tylko na wyrywki i nie żałuję. A na koniec ciekawostka: niezrealizowane w latach 70. epizody powstały w wersjach komiksowych kilka lat temu, jako wydania fanowskie.

Komentarze