Sleeping Dogs: Definitive Edition (PC)


TAM, GDZIE PSY…

 

I kolejna gto-owa gierka zaliczona. „Sleeping Dogs: Definitive Edition”, choć wizualnie bardzo fajna nawet po latach i mająca do zaoferowania parę sympatycznych rzeczy, okazała się jednak słabsza od wielu podobnych gier (choćby od „Saints Row”). Nadal świetna, nie przeczę, ale w odróżnieniu od innych, po ograniu dwudziestu godzin i skończeniu wszystkich misji głównych, zadań policyjnych i paru innych rzeczy, nie miałem ani potrzeby, ani większej ochoty kręcić się po tym świecie, łapać za wszystkie aktywności poboczne, ani szukać wszystkich drobiazgów.

 

Wei Shen, gliniarz działający pod przykrywką, przenika do mafii, którą ma obalić. Ale czy wykonując kolejne zadania dla tych złych sam nie stanie się jednym z nich? I dokąd go to zawiedzie? Bo w tym niebezpiecznym, szalonym świecie, spotkać go może dosłownie wszystko. I to najczęściej wszystko to, co najgorsze...

 

Co tu dużo mówić, ta gra jest taka, jak się można było spodziewać – otwarty świat, jazda samochodem, misje, znajdźki, wyzwania na czas… No standard, jak w „GTA”, „Saints Row” i innych tego typu produkcjach, z tym, że tu dla odmiany jeździmy sobie po Hong Kongu (takim trochę zminiaturyzowanym, ale jednak całkiem sporym), a wrogów załatwiamy głównie za pomocą walki wręcz – a dokładniej zabawy wschodnimi sztukami walki. I to są plusy, bo azjatyckie realia fajnie tu uchwycono, tak samo jak te starcia dają radę, choć w pewnym momencie ich monotonność daje się we znaki (lepszy byłby wybór między tym, jak chcemy załatwiać przeciwników, bo co prawda jakieś tam bronie mamy, ale to już do konkretnych misji, a gdy w walce wręcz używamy noża albo innych metalowych przedmiotów, po paru ciosach się rozpadają i niewiele w zasadzie to daje).

 


Ale ogólnie zabawa jest przyjemna, płynna, z niezłym systemem jazdy samochodami i motorami, paroma naprawdę fajnymi akcjami, jak choćby ściganie kogoś, wskakiwanie na dach jego samochodu, przechodzenie po nim, żeby nie spaść, a w końcu hop do szoferki i przejęcie pojazdu. Fabuła też jest całkiem do rzeczy, parę dramatów, parę zabawnych scen, kilka makabrycznych czy typowych też. Fajnie wypadają tu opcje regeneracji typu pomodlenie się przed kapliczką czy wszamanie czegoś na straganie. Problem w tym, że mimo zmiany scenerii, brakuje w tym pewnej oryginalności. Gra jest naprawdę fajna, ale to wszystko już było po wielokroć. W wersji Definitive odświeżono grafikę, miasto, szczególnie nocą po deszczu robi wrażenie i to czysta poezja – przy takich niskich wymaganiach gra wygląda naprawdę znakomicie. Płynnie się w to gra, bezproblemowo, fajnie też hakuje kamery (sami musimy zgadnąć czterocyfrowy szyfr, co może wydaje się trudne, ale po jednej próbie wchodzi w nawyk i przyjemnie się do tego typy aktywności wraca) i czasem chce się zajrzeć tu i tam.

 


Ale zaglądać nie ma za bardzo po co. Bo co, walizki z kasą ukryte tu i tam, czy inne tego typu drobiazgi, jak szukanie posążków dla jednego faceta, który w zamian uczy nas kolejnych combosów, nie zachęcają aż tak, by chciało się pogrzebać w tym świecie. Nie ma tu tylu smaczków, co w „GTA”, tylu zaskoczeń (choć akacja z szukaniem seryjnego mordercy to coś w stylu „GTA IV”), a w radiu leci muza, która mnie nie kupiła, ale i tak bawiłem się naprawdę dobrze. Z tym, że ta gra powinna być rewelacyjna, doskonała i w ogóle, a jest tylko bardzo dobra. Ale komu takich zabaw mało albo lubi filmy Johna Wood, którymi wszystko jest przesiąknięte, śmiało może brać w ciemno.

Komentarze