The Death of Slim Shady (Coup de Grâce) – Eminem

ŚMIERĆ CHUDEGO CIENIASA: KUP TĘ GRACĘ

 

Nowy krążek Eminema. Czego się po nim spodziewałem? Że z jednej strony da radę, z drugiej, że to nie będzie już to samo, co ceniło się kiedyś. No i dokładnie to dostałem. Płytka w zasadzie jest dość niemrawa, jakby bez życia zrobiona, może poza kawałkami typu „Houdini” czy „Tobey”, które promowały album, brakuje jej energii, choć momentami daje radę. No i wciąż ma spory tekstowy pazur i potrafi zagrać na sentymentach. Szkoda tylko, że jednak cały krążek właściwie niczym się nie wyróżnia, poszczególne kawałki też jakoś nie mają za wiele muzycznie do zaoferowania. Chociaż pod względem opowieści, „Death of Slim Shady” to fajne, sentymentalne pożegnanie ze złą połową Marshall.

 

Nie powiem, że jestem jakimś wielkim fanem Eminema, bo i rap to nie moja bajka za bardzo, ale z raperów to właśnie on zawsze był mi najbliżej. Gość, który potrafił mielić ozorem, jak nikt, który wypluwał z siebie rymy, jak karabin maszynowy, śpiewając „Rap God” czy epicki finał „Godzilli”. Który odnosił się do popkultury, a do horrorów z mojego ukochanego okresu ich istnienia w szczególności. No i który potrafił wywołać tyle emocji („Kim”) albo śmiechu („Ass Like That”) – do dziś zresztą moje dwa ulubione jego krążki to „Marhasll Mathers” i „Encore”. Reszta? Tam zazwyczaj mam kilka kawałków, które sobie cenię i lubię do nich wracać, ale nie ciągnie mnie by słuchać ciągiem.

 


No i ta płytka też taka jest – do słuchania na wyrywki. Ba, kiedy słucha się jej ciągiem, fajnie się to wszystko układa, Eminem ma talent do robienia z tego wszystkiego show, a „Death of Slim Shady”, podobnie, jak „Encore”, układa się w jedną wielką całość (teksty, kawałki, nawet booklet, a nawet więcej, bo powiązany z tym jest też odcinek programu „Unsolved Mysteries”, wszystko to część jednej dużej opowieści). Problem w tym, że i tak jak myślę o tym albumie, świeżo po pierwszym przesłuchaniu, w pamięci zostają może ze cztery, pięć kawałków – te dwa wymienione na wstępie („Houdinii” z muzą i refrenem podkradzionymi Steve’owi Millerowi oraz masą sentymentalnych nawiązań choćby do „Whitout Me”), nostalgiczne pożegnanie „Sombody Save Me”, może jeszcze „Antichrist”, „Like My Shit” (w końcu szybsze tempo). A szkoda, bo aż się prosiło o samo gęste w tym albumie, mocniej zaakcentowane, bardziej wyraziste.

 


Ale doceniam, bo są dobre momenty. Jest też kontrowersyjnie dla niektórych, czyli wielki plus, że Eminem nadal ma gdzieś poprawność polityczną i szafuje określeniami, od których niejeden współczesny słuchać zazgrzyta zębami. Szkoda tylko, że to nie jest epicka płyta, bo ostatnie show Shady’ego powinno robić wrażenie monumentalnością, siłą, brutalnością – to gość, który odchodzić powinien w świetle reflektorów, w ogniu wybuchów i huku wystrzałów, a sprawia wrażenie, jakby zdziadział i konał ze starości. Nadal jednak potrafi coś pokazać, jak Hector Salamanca w „Breaking Bad”, niby stary, niby na wózku i butlą tlenową, ale zdolny pokazać, że kiedyś był kimś.

Komentarze