FURI
KURI?
Uwielbiam. „FLCL”, no kolejna perełka od Gainaxu.
Niby tylko sześć odcinków (a potem jeszcze sześć, jeszcze sześć i dwa razy po
trzy, ale to już pieśń przyszłości), a, co tu dużo mówić, robi robotę. Jeśli
nie oglądaliście tej serii, przerwijcie w tym momencie, usiądźcie do niej bez
żadnej wiedzy w temacie i wróćcie, jak będziecie chcieli zobaczyć czyjeś
wrażenia i skonfrontować ze swoimi. Poczekam. Bo do „Fooly Cooly” najlepiej
zasiadać z czystym umysłem, bez świadomości o czym to, o kim i w ogóle. Wtedy
jest najlepiej, wtedy rzecz najmocniej wali, zaskakuje i zachwyca. I chociaż to
rzecz specyficzna i nie dla każdego, takie czyste, ale niegłupie szaleństwo,
gdzie w jednym odcinku mamy różne tematyki, różne formy i balans różny, warte
jest poznania.
Głównym bohaterem jest Naota Nandaba, dwunastoletni
chłopak, który pada ofiarą trzepniętej Haruko Haruhary – szalonej kobiety na
Vespie, z gitarą w łapie, która (kobieta, nie gitara, chociaż w „FLCL” to wcale
nie takie oczywiste) zderza się z chłopakiem i… No i tak, od tej pory jego
życie się zmienia, bo raz, że coś zaczyna mu rosnąć na czole, w miejscu, w
które oberwał od Haruko, to jeszcze kobieca zaczyna do prześladować, zatrudnia
się w domu, jako pomoc – ku uciesze ojca chłopaka – i zaczyna mieszkać w jednym
pokoju z Naotą. Kim jest? I czego chce? Co i po co rośnie na czole chłopaka? Co
tu robi gigantyczne żelazko i robot-telewizor? I do czego to wszystko zmierza?
Czego w tej serii nie ma. Serio. Są rzeczy typowe
dla Gainaxu (kosmici, mieszkający z dorosłą kobietą, otoczni wianuszkiem dziwnych
koleżanek niepewny siebie nastolatek, mecha), są rzeczy gainaxowe, ale mniej z
nimi kojarzone (czasem przypominało mi to ich świetne skądinąd „Oruchuban
Ebichu”), jest coś z „Shin Chana”, jest i coś z typowych historii o życiu szkolnym
(prześladowana dziewczyna, romanse, przyjaźnie), jest horror, jest komedia (w
zasadzie cały trzeci odcinek jest wypełniony gagami po brzegi, a były momenty w
serii, że czułem się, jakbym oglądał „Tenchiego”), jest tu epizod sportowy i
iście erotyczny (w jednym), jest strumień świadomości w stylu „NGE” i jest coś,
co mógłbym nazwać komedią zrobioną przez Junjiego Ito (finałowe momenty epizodu
z curry), jest satyra, metafikcja, czarny humor, akcja jest i jest o wiele więcej.
Słodycz i urok walczą tu o miejsce z momentami mrocznymi, a absurd spotyka się
z muzyką, jakże ważną dla całej historii. A to nie wszystko.
O fabule nie chcę za dużo mówić, ale to, co
napisałem powyżej, widać zarówno w treści, jak i formie. Animacja płynnie się
tu zmienia, czasem jest mocno cartoonowa i ekspresyjna, uproszczona przy tym i
wykręcona (jakbym widział zderzenie „Shin Chana” z „Oggym i karaluchami”),
czasem złożona i bardziej realistyczna, mroczna, jak z „Evangeliona” chociażby.
Zdarza się, że na ekranie mamy mangę – kadry, chmurki, ramki, te sprawy –
zdarza się, że są elementy kina fabularnego. A wszystko to zawsze wykonane w
świetnym stylu, z doskonałym feelingiem, klimatem, podane z wyczuciem i
dopieszczeniem, nawet kiedy wygląda na niechlujne.
No totalnie moja bajka. Wciągnęło mnie, urzekło,
kupiło. Śmiałem się, byłem zaintrygowany, akcja mnie wessała, a potem wypluła,
a może wydaliła (jak ten moment, gdy robot wypróżnia się głównym bohaterem),
ale przede wszystkim nie mogłem się od tego cholerstwa oderwać, łykając kolejne
epizody, jak głupi. Świetna, nieoczywista i niegłupia rzecz. Satyra na całą
możliwą popkulturę, żart twórców z samych siebie, ale i po prostu świetna,
szalona rzecz, miks motywów, schematów, elementów. Taki miszmasz dla fanów
mangi i anime, a już dla takich dziadersów, jak ja, których dzieciństwo zbiegło
się m.in. z polskim boomem na m&a to już w ogóle bajka.
Komentarze
Prześlij komentarz