Dragon Ball GT (anime)


GRAND TOUR

 

Kimi to deatta toki

Kodomo no koro taisetsu ni

Omotte ita basho wo omoidashitan da

Boku to odotte kurenai ka

Hikari to kage no Winding road

- Field of View

 

„Dragon Ball GT” był dla „Smoczych kul” sporą odmianą. Raz, że był pierwszą serią nieopartą na mandze, dwa, że stanowił też pewien powrót do korzeni. Można by dorzucić jeszcze to, że odmieniono tu animację, ale to już taka rzecz na marginesie. Chodzi jednak o to, że ta odsłona cyklu nie spotkała się już z tak ciepłym przyjęciem, jak poprzednie. Co nie znaczy, że jest zła. Lubiłem ją za dzieciaka, teraz, po latach, po takich rzeczach, jak „Dragon Ball Super”, a ostatnio „Daima” cenię jeszcze bardziej. I chociaż ma swoje minusy, chociaż początek jest mocno wtórny, wciąż to kawał dobrego animca, z bardzo fajnym zakończeniem, które zostawiło po sobie sporo niedomówień.

 

Fabuła jest prosta. Wraca Pilaf, który wpada na pomysł, że jeśli odmłodzi Gokū, to jednocześnie pozbawi go siły i łatwiej będzie go pokonać. Problemy są jednak dwa: nie dość, że tak, jak on sobie zamarzył to to nie działa, to jeszcze używa kul, których dotąd nie używano – kul, które życzenie spełniają, ale w efekcie za jakiś czas planeta, na której pragnienie zostało wypowiedziane, zostanie zniszczona. Gokū i towarzyszący mu Trunks oraz Pan zmuszeni zostają wyruszać w kosmos, by ponownie zabrać kule, które rozrzuciło właśnie po wszechświecie. A to dopiero początek…

 

Miałem 11 czy 12 lat, kiedy emisja „Dragon Ball Z” dobiegała w Polsce końca. Wtedy jeszcze los puszczenia w naszej telewizji „GT” nie był przesądzony, ale do dziś pamiętam, jak w jednym z numerów „Kawaii” przeczytałem, że rzecz jednak będzie. I nieważne, że było to oparte na oryginalnym scenariuszu – okej, w pewnym sensie oryginalnym, bo pierwsza saga była niczym innym, jak odwzorowaniem pierwszej sagi „Dragon Balla”, tylko na skalę kosmiczną; nawet wątek z Oolongiem został tam powtórzony – i że tylko 64 odcinki, ważne, że w ogóle. Czy był zawód? Nie. Okej, to nie było to samo, wiadomo, druga sprawa, że początek był wtórny i gorzej wykonany, niż kiedyś, ale… To nadal był „Dragon Ball”, dodawał coś, pokazywał dalsze losy Gokū i ekipy. Zmiany akceptowałem, bo minęły lata i rzecz wprowadzała opowieść w nowe czasy, a późniejsze pomysły do mnie trafiły. Baby. Złe smoki. Nawet wątek z androidami był ciekawy, choć wszystkiemu poświęcono dość mało czasu. No i te przemiany – „SSJ4” to wciąż jedna z lepszych ewolucji, pokazująca, że był na nią pomysł i wypadająca o niebo lepiej od tych boskich trybów, którymi raczyło się nas w ostatnich latach.

 


Ja wiem, że narzekano, że nowe kule, że kosmiczne (a potem w serii „Super” znów mieliśmy nowe, nieznane dotąd i kosmiczne kule, brawo twórcy…), że to i tamto i jeszcze jakieś owamto. Ale co z tego? nadal miało to swój urok, nadal było fajne, dynamiczne. Poziomy mocy niezbyt grały? A teraz w „Daimie” nie grają jeszcze mocniej i seria leci sobie dalej, mając wielu obrońców. Ale coś się działo, po pierwszych kilkunastu odcinkach przestało być to kopią wcześniejszych rzeczy, a zyskało własny sznyt i pomysłowość. Gubiło logikę, jak prezentując nam Vegetę z wąsami, ale… Gokū i Vegeta w serii „Super” mieli brody… ale zaprezentowało nam paru fajnych przeciwników, przywróciło nieco humoru i ładnie wyglądało. I nadal wygląda, dla mnie osobiście lepiej niż przejaskrawione, komputerowo wspomagane, pełne efekciarstwa, ale nie efektywności współczesne produkcje. „GT” miało serce i ducha pod tym względem, nawet jeśli nieco innego, niż „DB” czy „Zetka”.

 


No i ten finał, o którym wciąż wśród fanów się dyskutuje. Finał, który nie mówi nam wprost co stało się z postacią, choć zostawia dużo tropów (strój zostawiony przez Gokū, reakcja niektórych postaci na spotkanie z nim etc.) i sugestii. Finał, który umie zagrać na sentymencie, pójść w nostalgię i w ogóle. Plus jeszcze sympatyczny odcinek specjalny o pra pra pra… choroba wie ile tych pra tam powinno być… wnuczku Gokū, który nie odziedziczył talentu do walki po swoim poprzedniku, ale za to miesza się w fajną przygodową, może mało dragonballową, acz uroczą akcję. i my ten odcinek dostaliśmy dopiero po dwunastu latach od skończenia emisji serii w RTL7 (z „nieodżałowany,”, beznadziejnym tłumaczeniem). I tylko jednego do dziś zrozumieć nie potrafię – kto wybrał takie openingi i endingi, jak „Dan Dan Kokoro Hikareteku” (miłosna ballada o zakochanym facecie) czy „Hitori ja Nai” (tak, tak, znów ballada romantyczna, o stawaniu się jednością), ale faktem jest, że do dziś i tak uważa się je za najlepsze w serii. Ot taki paradoks.

 

W skrócie: możecie mówić co chcecie, ale „GT” warte jest uwagi. Lepsze od serii „Super”, a już o niebo lepsze od „Daimy”, bardziej pomysłowe no i w odróżnieniu od tych serii popychające akcję do przodu, a nie wypełniające luki, których wypełniać nie było trzeba. I mające w sobie jakiś taki urok, którego obecnym seriom brak.

Komentarze