Star Wars Komiks #2/2018: Cytadela grozy – Jason Aaron, Kieron Gillen, Salvador Larroca, Marco Checchetto, Andrea Broccardo

KRZYCZĄCA CYTADELA

 

No, no, całkiem to było przyjemne, nie powiem. Najlepszy numer „Star Wars Komiks” od bardzo długiego czasu. Crossover między seriami „Star Wars” i „Doctor Aphra”, jeszcze poprzedzony one-shotem który podkreśla eventowe zacięcie całości, wyszedł twórcom całkiem do rzeczy, dzięki temu, że postanowili pożenić gwiezdnowojenne elementy z pewną dawką horroru. Efekt jest naprawdę do rzeczy i śmiało rzecz można przeczytać, jeśli lubicie to uniwersum, nawet w sytuacji, gdy nie czytaliście poprzednich części, do których ta jednak w pewnym stopniu się odnosi.

 

Aphra powraca i namawia Luke’a do wspólnej podróży, która ma jemu pomóc zostać prawdziwym Jedia, a jej pozwolić przebudzić kryształ ze świątyni Ordu Aspectu. By to jednak osiągnąć, muszą odwiedzić królową Ktath'atn, która oferuje przysługi w zamian za dostarczenie jej niezwykłych okazów. Wiadomo, tym okazem ma być Luke, który w swej naiwności zgadza się lecieć z nią tu i teraz, bez informowania kogokolwiek – czasu w końcu nie ma, taka okazja zdarza się tylko raz w roku, a do królowej ściągają istoty z całego kosmosu. Tak trafiają do jej zamku, Cytadeli Krzyku, gdzie czeka na nich więcej niebezpieczeństw, niż sądzili. A tymczasem Han, jego żona i Leia podążają za nimi, chcąc ratować młodego Skywalkera…

 

Zamek pełen potworów i bohaterowie „SW”. Można? A no można. Mamy niby dwie rzeczy dość sztampowe, ale jednak ze sobą nie za często występujące (szczerze nie wiem, jak to jest w tych wszystkich książkach czy komiksach, bo tego jest multum, ja czytałem w zasadzie niewiele – szczególnie książek – i może już z horrorem się to mniej lub bardziej łączyło), więc pewien powiew świeżości to jest. In plus jest także to, że Aphra znów jest bardziej Aphrą, nie tą bidulką z syndromem tatusia z poprzedniego numeru. A sama bezimienna królowa też nie najgorzej wypada, mając w sobie coś wampirycznego. Do tego jest mroczniej, jest niezła akcja, a chociaż z Luke’a zrobiono tępawego, naiwnego wsioka, co nijak ma się do kreacji we wcześniejszych częściach tej serii, że już o ogóle uniwersum nie wspomnę, można przymknąć na to oko – przymykam, bo Luke’a nigdy jakoś nie lubiłem, może nie jak Rey, ale jednak.

 


Fajnie się to też prezentuje graficznie… Przynajmniej po części. Za album odpowiada trzech artystów. Checchetto jak zawsze znakomicie, z realizmem, ale i bez przesadnego kopiowania twarzy aktorów, potrafi w mrok, w klimat i fajnie to wszystko podaje. Larroca niby podobnie, bo realizm, bo detal, nastrój, ale on już twarze niemal wkleja w swoje rysunki, żeby jak najlepiej oddać postacie, dlatego w jego wykonaniu królowa wygląda, jak Billie Eilish (choć czasem bliżej jej do Lady Gagi, a czasem wygląda jak Chloe Sevigny) i niekiedy mi to zwyczajnie zgrzyta, bo niewiele różni się od prac AI, za to mało w tym człowieka, choć nadal lubię te grafiki. Za to słabo wypada Broccardo, który serwuje nam cartoonową, pozbawioną już tego klimatu poprzedników robotę, która jakoś nie pasuje do całości. dotychczas, kiedy spotykały się w „Star Wars” różne serie, wypadało to spójnie, tym razem niestety nie. ale tragedii nie ma.

 


W skrócie, całkiem do rzeczy jest ten komiks. stricte rozrywkowa opowieść, którą śmiało można przeczytać, jeśli lubi się serię. I niemal koniec runu Aarona – został już tylko jeden tom do jego scenariuszy, ale już go nie poznam, bo zrezygnowałem z kupowania serii zaraz po „Cytadeli” i jakoś tej decyzji nie żałuję. Ale ten album (swoją drogą z tą „Cytadelą grozy” w tytule się tłumacz nie popisał) akurat okazał się wart uwagi.

Komentarze