ZADZIWIAJĄCO
DOBRZY X-MEN
No to lecę z tymi „X-Menami” dalej. Teraz wracam do
„Astonishing X-Men” Whedona, który stanowi bezpośrednią kontynuację „New X-Men”
Morrisona. I tak, jak Morrison zawiódł mnie pod wieloma względami, obiecując
ambitną rozrywkę, która utonęła jednak w akcji, gdzie wielokrotnie brakowało
logiki, tak tu… Whedon, gość, którego nie nazwę dobrym scenarzystą, bo choćby
swoimi filmami dla Marvela mnie nie urzekł, idzie inną drogą – stawia na akcję,
na masę wydarzeń, rozpisanych łącznie na dwadzieścia pięć tylko zeszytów, ale
jednocześnie wrzuca tam nieco rozkmin na temat superbohaterszczyzny, tolerancji
i polityki. I efekt jest znakomity, a na dodatek cała ta patetyczna powaga, jaka
panuje na stronach, przełamana jest porcją humoru.
Po ostatnich
wydarzeniach X-Men, którymi teraz, pod nieobecność Xaviera, dowodzi
Cyclops, muszą obrać nowy kierunek swojej kariery. Pierwszy krok to spróbować
ocieplić wizerunek drużyny, zrezygnować ze skórzanych wdzianek i znów pójść w
superhero, jednocześnie pokazując się ludziom bardziej, jako mutanci Avengers,
niż cokolwiek innego. Niestety na drodze pojawiają się problemy, jakich mutanci
jeszcze nie mieli. Z jednej strony na scenie pojawia się nowy, potężny wróg,
który nie dość, że nie pochodzi z Ziemi, to jeszcze ewidentnie ma coś do
mutantów, a rząd najwyraźniej ma z nim jakiś związek, bo nie chce mieszać się w
całą sytuację, z drugiej wynaleziony zostaje lek na mutacje i zaczyna się
rozłam, bo jedyni chcą pozbyć się swoich mocy – także ci z samego serca drużyny
– inni zaś boją się, do czego to odkrycie może zostać wykorzystane. Wśród
mutantów zaczyna iskrzyć, tym bardziej, że i ich życie osobiste nie jest wcale
spokojne – Cyclops po śmierci Jean spotyka się z Emmą i między nim a Wolviem
dochodzi do spięć, a powrót Kitty Pride do szkoły wywołuje kolejne emocje,
które już wkrótce wybuchną z jeszcze większą mocą…
Ta seria to przede wszystkim pędząca na złamanie
karku akcja, opowiedziane w iście filmowym stylu. W efekcie uzyskał bardzo
płynną, lekko i przyjemnie wchodzącą opowieść, która jednocześnie została na
tyle dobrze skonstruowana, że Whedon zgarnął za nią dwie nagrody Eisnera (a
kolejna powędrowała do rysownika), a twórcy filmowych „X-Men” mocno się jego runem
inspirowali kręcąc „Ostatni Bastion”. Fabuła tej serii jest prosta, ale z
jednej strony akcja nie pozwala nudzić się ani na moment, postacie są nieźle
nakreślone i ciekawie między nimi iskrzy, a i padają tu interesujące pytania –
nad wszystkim zaś unosi się widmo szpiega działającego w drużynie X-Men. Są tu
pytania o moc, odpowiedzialność i tolerancję, jest polityka, jest trochę
świeżości. Stawka spora, okej, tu też nie czuć jakiegoś wielkiego zagrożenia,
ale jednocześnie bardziej, niż w „New X-Men” widać, że to jedna opowieść i echa
wcześniejszych wydarzeń są odczuwalne – a nie tylko mechanicznie wspominane.
Ot po prostu wszystko to, czego oczekujecie od
dobrego komiksu środka. Rzecz momentami potrafi zaskoczyć, a i wykrzesać nieco
emocji, choćby tak ogranym motywem, jak powrót pewnego bohatera do życia. A
jeśli chodzi o szatę graficzną to już w ogóle zachwyca, bo ilustracje zmarłego
niestety w zeszłym roku Cassadaya są realistyczne, dynamiczne, i znakomicie
pasujące do całości. Nie ma tu miejsca na eksperymenty, jest czysta, znakomita
kreska i świetny kolor, które sprawiają, że całość ogląda się z wielką
przyjemnością. Więc warto. Dobra, właściwie, jak na Whedona i na tak
wyeksploatowany temat, zadziwiająco dobra seria, która na naszym rynku wyszła
kilka razy (pierwsze dwa tomy, czyli dwanaście zebranych tu zeszytów, mieliśmy
w trzech różnych wydaniach, pozostałe w dwóch), więc łatwo dorwać któreś z
nich. fajnie, że powstała, fajnie, że mimo powolnego tempa jej powstawania (dlatego
nie ma w niej ech wielkich wydarzeń, jakie wówczas się działy – „Rodu M”
chociażby – Marvel pozwolił twórcom zrobić ją tak, jak chcieli i w rytmie, jakiego
potrzebowali, dzięki czemu jest spójna i do końca trzyma poziom. Ale o tym więcej
przy okazji kolejnego tomu (chyba, że zapomnę).
Komentarze
Prześlij komentarz