Astonishing X-Men, tom 1 - Joss Whedon, John Cassaday

ZADZIWIAJĄCO DOBRZY X-MEN

 

No to lecę z tymi „X-Menami” dalej. Teraz wracam do „Astonishing X-Men” Whedona, który stanowi bezpośrednią kontynuację „New X-Men” Morrisona. I tak, jak Morrison zawiódł mnie pod wieloma względami, obiecując ambitną rozrywkę, która utonęła jednak w akcji, gdzie wielokrotnie brakowało logiki, tak tu… Whedon, gość, którego nie nazwę dobrym scenarzystą, bo choćby swoimi filmami dla Marvela mnie nie urzekł, idzie inną drogą – stawia na akcję, na masę wydarzeń, rozpisanych łącznie na dwadzieścia pięć tylko zeszytów, ale jednocześnie wrzuca tam nieco rozkmin na temat superbohaterszczyzny, tolerancji i polityki. I efekt jest znakomity, a na dodatek cała ta patetyczna powaga, jaka panuje na stronach, przełamana jest porcją humoru.

 

Po ostatnich  wydarzeniach X-Men, którymi teraz, pod nieobecność Xaviera, dowodzi Cyclops, muszą obrać nowy kierunek swojej kariery. Pierwszy krok to spróbować ocieplić wizerunek drużyny, zrezygnować ze skórzanych wdzianek i znów pójść w superhero, jednocześnie pokazując się ludziom bardziej, jako mutanci Avengers, niż cokolwiek innego. Niestety na drodze pojawiają się problemy, jakich mutanci jeszcze nie mieli. Z jednej strony na scenie pojawia się nowy, potężny wróg, który nie dość, że nie pochodzi z Ziemi, to jeszcze ewidentnie ma coś do mutantów, a rząd najwyraźniej ma z nim jakiś związek, bo nie chce mieszać się w całą sytuację, z drugiej wynaleziony zostaje lek na mutacje i zaczyna się rozłam, bo jedyni chcą pozbyć się swoich mocy – także ci z samego serca drużyny – inni zaś boją się, do czego to odkrycie może zostać wykorzystane. Wśród mutantów zaczyna iskrzyć, tym bardziej, że i ich życie osobiste nie jest wcale spokojne – Cyclops po śmierci Jean spotyka się z Emmą i między nim a Wolviem dochodzi do spięć, a powrót Kitty Pride do szkoły wywołuje kolejne emocje, które już wkrótce wybuchną z jeszcze większą mocą…

 

Ta seria to przede wszystkim pędząca na złamanie karku akcja, opowiedziane w iście filmowym stylu. W efekcie uzyskał bardzo płynną, lekko i przyjemnie wchodzącą opowieść, która jednocześnie została na tyle dobrze skonstruowana, że Whedon zgarnął za nią dwie nagrody Eisnera (a kolejna powędrowała do rysownika), a twórcy filmowych „X-Men” mocno się jego runem inspirowali kręcąc „Ostatni Bastion”. Fabuła tej serii jest prosta, ale z jednej strony akcja nie pozwala nudzić się ani na moment, postacie są nieźle nakreślone i ciekawie między nimi iskrzy, a i padają tu interesujące pytania – nad wszystkim zaś unosi się widmo szpiega działającego w drużynie X-Men. Są tu pytania o moc, odpowiedzialność i tolerancję, jest polityka, jest trochę świeżości. Stawka spora, okej, tu też nie czuć jakiegoś wielkiego zagrożenia, ale jednocześnie bardziej, niż w „New X-Men” widać, że to jedna opowieść i echa wcześniejszych wydarzeń są odczuwalne – a nie tylko mechanicznie wspominane.

 


Ot po prostu wszystko to, czego oczekujecie od dobrego komiksu środka. Rzecz momentami potrafi zaskoczyć, a i wykrzesać nieco emocji, choćby tak ogranym motywem, jak powrót pewnego bohatera do życia. A jeśli chodzi o szatę graficzną to już w ogóle zachwyca, bo ilustracje zmarłego niestety w zeszłym roku Cassadaya są realistyczne, dynamiczne, i znakomicie pasujące do całości. Nie ma tu miejsca na eksperymenty, jest czysta, znakomita kreska i świetny kolor, które sprawiają, że całość ogląda się z wielką przyjemnością. Więc warto. Dobra, właściwie, jak na Whedona i na tak wyeksploatowany temat, zadziwiająco dobra seria, która na naszym rynku wyszła kilka razy (pierwsze dwa tomy, czyli dwanaście zebranych tu zeszytów, mieliśmy w trzech różnych wydaniach, pozostałe w dwóch), więc łatwo dorwać któreś z nich. fajnie, że powstała, fajnie, że mimo powolnego tempa jej powstawania (dlatego nie ma w niej ech wielkich wydarzeń, jakie wówczas się działy – „Rodu M” chociażby – Marvel pozwolił twórcom zrobić ją tak, jak chcieli i w rytmie, jakiego potrzebowali, dzięki czemu jest spójna i do końca trzyma poziom. Ale o tym więcej przy okazji kolejnego tomu (chyba, że zapomnę).

Komentarze