Ostatni bastion Barta Dawesa – Stephen King (Richard Bachman)

SZALEŃSTWO JAKO NORMALNOŚĆ

 

„Ostatni bastion Barta Dawesa”. Trzecia klasyczna powieść Bachmana. I drugi jego thriller, bez fantastyki, bez tematów SF, po prostu książka o człowieku, problemach, szaleństwie i walce o swoje. I to świetna książka. Naprawdę znakomita rzecz, z niezłą psychologią, z tym ponurym, depresyjnym bachmanowskim klimatem. Szkoda, że potem King zrezygnował z pisania takich rzeczy (okej, jeszcze „Blaze” nawet dawał radę, jako Bachman, ale było już tam za dużo Króla jako takiego), szkoda, że nazwiskiem swojego pseudonimu podpisał taką rzecz, jak „Chudszy”, który w ogóle do niego nie pasował – a potem stricte horrorywch, acz przyjemnie szalonych „Regulatorów” (którzy jednak, o dziwo, okazali się o niebo lepsi od przenikającej się z nimi, wydanej w tym samym czasie „Desperacji”). Ale fajnie, że w latach 70. i 80. powstały cztery świetne powieści, trzymające zbliżony poziom, więc komu „Rage” czy „Wielki marsz” się podobały, ten i tu będzie bawił się znakomicie.

 

Kiedy budowa drogi wkracza w życie tytułowego bohatera zmuszając go do wyprowadzenia się z przeszkadzającego w inwestycji domu - domu, w którym się wychował - Bart postanawia sabotować prace. Gdy jednak do ruiny doprowadza tym swe życie zawodowe i osobiste, wyzbywa się wszelkich oporów...

 

Patrząc na książki Bachmana, można powiedzieć, że gość miał dwa schematy opowieści. Jeden traktował o człowieku, którego coś popycha do socjopatycznych zachowań („Rage”, „Ostatni bastion…”), drugi opowiadał o przyszłości i ludziach uwikłanych w mordercze show („Wielki marsz”, „Uciekinier”). Każdą z tych książek można jednak było podsumować w prostszy sposób – są to opowieści o szaleństwie. Czasem wariuje cały świat, czasem bohater, a czasem, jak tu, szaleństwo bohatera wydaje się być jedyną ostoją normalności w świecie, który zmusił go do tego, co robi. A to, co robią ci bohaterowie, szczególnie ci z tych przyziemnych jego opowieści, to też cecha charakterystyczna jego twórczości – buntują się przeciw ustalonemu porządkowi, dokonując czynów nie tylko nieakceptowalnych społecznie, ale wręcz przestępczych. Z tym, że sympatia czytelnika jest tu po stronie właśnie takiego przestępcy. Co tam sympatia, Dawes staje się tu porte parole wszystkich tych, których w życiu dotknęła zinstytucjonalizowana niesprawiedliwość albo po prostu przekonali się jak nieważnym są trybikiem w wielkiej maszynie, która mieli ich, kiedy zechce.

 

I na tym mieleniu opiera całą swoją opowieść King. „Ostatni bastion” to walka o swoje, ale bez happy endu. Choć nie bez nadziei. Jest tu kilka jasnych momentów, chociaż romans wypada dość naiwnie, a sceny erotyczne śmieszą, zamiast spełniać swoją powinność, ale nad całością wisi czarna chmura. Wiadomo, że to nie może skończyć się dobrze, wiadomo, że Dawes, choć walczy o swoje przeciw wszystkim i policji, jak Rambo, Rambo przecież nie jest – zresztą, kto czytał powieść, a nie jedynie oglądał film, wie, że dla Rambo też się to wszystko dobrze nie skończyło. Ale właśnie o to chodzi. to wywołuje emocje, to porusza i działa na czytelnika. Książka jest cienka, jak na Kinga to opowiadanie niemalże – ale to jej plus. Nie ma tu zbędnych słów i wodolejstwa, jest sedno, jest kwintesencja. I jest to wszystko treściwe, a przede wszystkim po prostu świetne. Może nie tak jak „Rage” czy „Wielki marsz”, ale nadal lepsze od większości książek Kinga, a od współczesnych to już w ogóle.

Komentarze