Czarny Staw – Robert Ziębiński

STRACHY DZIECIŃSTWA

 

Z twórczością Ziębińskiego jest mi jak najbardziej po drodze. Do tego stopnia, że jak zazwyczaj nie śledzę facebookowych fanpage’y, tak ten jego, pełen filmowych ciekawostek, sobie cenię. No i lubię też jego książki, nawet jeśli te o Kingu można byłoby dopracować, podkręcić. A horrory? Pisze je niezłym, lekkim style, a co najważniejsze często lubimy podobne rzeczy, więc nieźle mi to wchodzi. „Czarny staw”, książka już nienowa, bo licząca sobie pięć wiosen, to rzecz nieco inna, bo skierowana do młodzieży. Ale nadal horrorowa, nadal przyjemna, a przy okazji klimatyczna i mająca swój urok. Co prawda powstała na skrzyżowaniu wszystkich tych wyssanych z mlekiem popkulturowej matki motywów, które wszyscy dobrze znają, ale pożeniona została z czymś swojskim, znajomym, bliskim, co działa dobrze – i na polu fabularnym, i na samego czytelnika. Więc warto, tym bardziej, że nowe wydanie jest tak o jedną czwartą dłuższe, niż stare i naprawdę znakomicie wygląda.

 

Głównym bohaterem jest Kamil, chłopak, którego życie, jak to życie, głaskać go po głowie nie zamierza. Rodzicom się nie ułożyło, rozwiedli się, matka na dodatek postanowiła porzucić wielkie miasto i przenieść się na prowincję, do Czarnego Stawu, gdzie mieszka babka chłopaka. A Kamil, wiadomo, nie ma wyboru – jedzie tam z nią. I tu pojawiają się kolejne problemy, bo raz, że relacje matki i babki są dość osobliwe, to jeszcze w mieścinie źle się dzieje. Tu rodzinna tajemnica z przeszłości – czyli zagniecie dziadka – zderza się ze współczesnością, gdy chłopaka zaczynają męczyć koszmary o okolicznym jeziorze, owianym obowiązkowo złą sławą. Jak się można łatwo domyślić, Kamil będzie chciał zgłębić sekrety i tajemnice, dowiedzieć się wszystkiego i…

 

Ziębiński pisząc tę powieść, chciał zrobić coś, co przypominałby opowieści Kinga o nastolatkach. Coś w stylu „To”, może „Ciała”. Chciał to połączyć z klimatami rodem ze „Stranger Things” i tym podobnymi rzeczami. I to się czuje. Czytając tę powieść miałem wrażenie, że to miks tego wszystkiego i całej masy opowieści grozy z dziecięcymi / nastoletnimi bohaterami. Autor nie wypiera się tych inspiracji, podkreśla je wręcz, bawi się nimi, jak dziecko zabawkami w piaskownicy. Odnajdujemy w „Czarnym Stawie” echa powieści Dana Simmonsona („Letnia noc”) czy Bradbury’ego, ale może Ziębiński nie wszystko wymienia, a może nie ze wszystkiego zdaje sobie sam sprawę, ale jednak czytając kolejne rozdziały miałem wrażenie, że widzę tu i pewne związki z prozą syna, Kinga, Joe Hilla czy nawet Johna Ajvide Lindqvista – choć bardziej na zasadzie zbieżności gatunkowej, czy może pewnej dozy swojskość albo małomiasteczkowej scenerii. Do tego dochodzą też filmowe inspiracje, jak „Goonies”, „Cobra”, „W paszczy szaleństwa”… Sporo tego jest. I chociaż takie połączenia, już mieliśmy, Żulczyk w swoim „Zmorojowie” czy Ćwiek z „Topielą”, która pojawiła się w podobnym czasie też żenili horror, young adult, swojskość, Kinga i popkulturowe odniesienia, „Czarny Staw” nadal ma to coś.

 

Całość jest prosta, przyjemnie napisana, klimatyczna i szyba w odbiorze. To, co mnie tu najbardziej urzeka, to taka pewna dziecięca fascynacja tym, co niezwykłe i straszne. Ziębiński zresztą oparł tę powieść na jednej z historii opowiadanych mu w dzieciństwie przez babcię (zresztą cała ta seria, bo powieść ma ciąg dalszy, a na tym chyba się nie skończy, ma być oparta na różnych tego typu podaniach / legendach z naszego kraju i powiem, że to do mnie przemawia). Czuć tutaj dziecięcą wiarę, że to może być możliwe. Czuć też bardzo przyjemny klimat polskich prowincji, dobrze wychodzi też Ziębińskiemu oddanie realiów PRL-u, kiedy jest to potrzebne, choć ja na te klimaty mam alergię i ogólnie całość mnie zadowoliła.

 

W tej wersji na dodatek, jak wspomina sam autor, mamy zmianę wątku emerytowanego policjanta – w końcu jest bohaterem, a nie jedynie wzmianką – więcej jest scen z przeszłości, miasteczko rozrosło się, a relacje Hanny z córką zostały odmienione. To jednak rzeczy dla tych, którzy czytali pierwszą wersję i chcą wiedzieć, co się zmieniło. Dla całej reszty ważne jest tylko to, że każdy, kto nadal ma w sobie coś z nastolatka, każdy, kto za nastolatka oglądał horrory i pokochał te z lat 70. i 80. XX wieku (a właściwie całe kino z tamtego okresu), każdy, kto lubi horrory i Kinga i parę innych rzeczy, a jednocześnie ma ochotę na coś swojskiego, znajdzie tu coś dla siebie. A i jeszcze to wydanie – twarda oprawa, barwione brzegi, błyszcząca okładka – fajna sprawa. Teraz zostaje tylko czekać na wznowienie tomu drugiego, „Wiły”, bo ma wrócić w poszerzonej wersji. I że Ziębiński będzie kontynuował serię.


Recenzja opublikowana na portalu Sztukater.

Komentarze