Kolejny „Wędrowycz” w wersji audio, który lepiej
wszedł mi w takiej, jak ta formie. Znów dlatego, że kiedy czytałem książkę, to
właściwie na raz, wiecie, dzień, dwa, trzy i po sprawie. Gruba nie jest,
wchodzi szybko, bo Pilipiuk pisze lekko, a czcionka do mikroskopijnych nie należy.
I trochę było to przeładowane, trochę przekombinowane z tą akcją. A tu ja, jak
zawsze, po kawałku, po fragmencie i dzięki temu było jakoś tak lepiej. Znów,
jak w przypadku poprzedniego tomu, ta główna historia weszła mi trochę, jak
serial opowiadający jedną, długą fabułę. I znów powiem też, że to taka rzecz na
wakacje, gdzie fantastyka, gdzie przygoda, gdzie akcja, podróże, zagrożenia i…
No i ten nieszczęsny, zepsuty finał.
Główny i zarazem tytułowy tekst zabiera nas na
niebezpieczną wyprawę w celu… ratowania młodego mieszkańca Dębinki. Dębinkę
schrystianizowano, Jakub dopomógł inkwizycji, ale szaman Yodde uciekł. A teraz
chce wykorzystać swojego krewnego w rytuale sprowadzenia na świat Mywu – bóstwa
niedźwiedzia. Poprzednia próba, która się nie udała, sprowadziła na świat
koszmar drugiej wojny światowej. Ta, jeśli się powiedzie, doprowadzi do
apokalipsy. Jakub i Semen mają uratować chłopaka, w tym celu ruszają do
Warszawy, gdzie ten został zwabiony przez krewnego. I mieszają się w wielkie
wydarzenia, w które wplątane są różne frakcje, od pogan zaczynając, przez
policyjno-kościelne siły, na chrześcijańskich wikingach na motorach
skończywszy!
Do tego Jakub będzie musiał zmierzyć się z chętnymi
pozbawić go życia wrogami – być może w swojej ostatniej misji. A jakby tego
było mało, przemysł filmowy znów będzie szukał u niego pomocy! A to przecież
nie koniec!
O tym, jakie są powieści Pilipiuka, wypowiadałem
się nie raz i nie dwa. Wolę go w krótkiej formie, chociaż w ostatnich latach
też nie za krótkiej, bo ta zmienia się w dowcip albo skecz, a ja jednak kiedy
sięgam po książkę, wolę, żeby to jednak była jakaś większa treść, coś literackiego,
coś… Sami wiecie. Żart czy skecz są świetne wtedy, kiedy są zarazem przewrotne,
i satyryczne, a tego u Pilipiuka jest jak na lekarstwo. Dobrze, że czasem jest,
ale to przede wszystkim literatura rozrywkowa i taka ma być. No i jest. W
dłuższej formie to mamy, nawet jeśli bywa przeładowana pomysłami i pewnymi
powtórkami tych samych idei. Jest tu akcja, jest przygoda, sporo się dzieje, a
wiadomo, skoro mamy powieść – bo inaczej się tego określić nie da – to jest to
dla serii coś wyjątkowego i Jakub nie kombinuje na miejscu, a rusza w pościg,
który zaprowadzi go do Warszawy. I on tę stolicę darzy sympatią podobną do
mojej – z tym, że ja miasta z syrenką nie cierpię dalece bardziej, niż on.
Wracając jednak do treści, są tu naprawdę udane
momenty, całość ma też niezły klimat i potrafi poprawić humor. Nie wymaga nic
od czytelnika, jest szybka i prosta w odbiorze. A przy okazji mam sentyment do
tego tomu. A właściwie nie tomu tylko zawartej w nim historii „Ochwat” – mojego
pierwszego spotkania z Wędrowyczem, którego rozbawiło mnie lata temu w
„Magazynie fantastycznym” i zachęciło do sięgnięcia po inne historie. Ale
powieść też daje radę, czyta się ją lepiej niż poprzednią, chociaż właściwie
cała jej akcja ograniczona jest do nieustannego kopiowania schematu „schwytali
ich, więc muszą się wyrwać i znów dać schwytać: tym samym, albo innym).
A w wersji audio to wszystko tak fajnie ożywa za sprawą
Pawlaka, że już w ogóle jakoś miło wchodzi. Ten gość potrafi mnie rozbroić, jak
i potrafi przykuć uwagę, chociaż ja z audiobookami mam tak, że się wyłączam,
zajęty innymi rzeczami, a nie skupianiem się na słuchaniu. I, powiem szczerze,
chciałbym, żeby kiedyś zrobiono z Jakuba – właśnie z takiej dłuższej formy, jak
ta – jakieś słuchowisko z prawdziwego zdarzenia, z muzyką, efektami dźwiękowymi
i zespołem lektorów. Co prawda Pawlak wystarcza za połowę obsady (połowę, bo
żeńskie role powierzyłbym jednak komuś innemu), ale gdyby tak jeszcze bardziej
to rozwinąć, rozbudować i podkręcić… No fajnie by było. Ale i tak, jak na
audiobook czytany przez jedną tylko osobę, jest naprawdę świetnie.
Komentarze
Prześlij komentarz