SMOCZE
KULE POCIĘTE
„Dragon Ball Super” to tytuł, na który powinienem
był wyczekiwać swego czasu latami, ale tak nie było. „DB” uwielbiałem od
długich lat, jednak nieobecność kolejnych produkcji, a także brak branżowej
prasy, którą bym czytywał tak, jak czytywałem na przełomie XX i XXI wieku „Kawaii”
sprawiły, że nie śledziłem newsów w temacie. Kiedy więc przypadkiem
dowiedziałem się, że powstało „DBS”, byłem zaskoczony. To w sumie był początek
przygody z tą serią, na rynku były chyba wtedy ze dwa tomiki, więc pewnie był
rok 2016, nawet przez moment wahałem się czy nie inwestować w wydania
amerykańskie, ale ograniczyłem się wtedy do dostępnych na stronie amerykańskiego
wydawcy rozdziałów (potem przeskoczyło to wszystko do Manga Plus od Shueishy i
do dziś to tam można czytać wszystko, jakby ktoś chciał). Czekałem na polskie wydanie
i w końcu, w roku 2018 – to już siedem lat… - się doczekałem. Ale nie rzucałem
się na nie, czekałem aż pojawi się więcej, żeby nie zamawiać tomik po tomiku
(pamiętam czasy, kiedy stare „DB” kupowałem w kiosku i jak wtedy wyczekiwałem,
ale nowe do kiosków już nie trafiało, bo i kiosków prawie wtedy już nie było, a
i salony prasowe w okolic nie miały serii w ofercie, a wydawać dodatkowo na
wysyłkę średnio mi się chciało), a potem, kiedy w końcu w tv pojawiło się
anime, oglądając, nie miałem już takiego parcia na mangę. No ale, jak wiadomo,
w końcu kupiłem całość i tak, a teraz odświeżam i powiem szczerze, że wchodzi
mi lepiej, niż na początku, chociaż ten pierwszy tom przygotowany został trochę
bez sensu.
Jakiś czas temu Son Gokū pokonał Buu, ocalił świat,
ale nikt nawet nie wie, że to on tego dokonał. Nie przeszkadza mu to, nie to
się dla niego liczy, żyje dalej, wiedzie spokojne życie, wykonując proste prace
(bo zona chce żeby zarabiał) i ćwiczy, ćwiczy i jeszcze raz ćwiczy. Ale chciałby
więcej, bardziej, mocniej. Najlepiej u Króla Światów, na co nadarza się okazja
dzięki pieniądzom od Mister Satana.
Tymczasem gdzieś w kosmosie z długiego snu budzi
się Piwus, bóg zniszczenia z Szóstego Wszechświata, który przypomina sobie
przepowiednię o Super Saiyaninie Bogu, który ma stać się godnym jego
przeciwnikiem. Piwus zaczyna podejrzewać, że będzie nim Son Gokū właśnie, problem
w tym, że ten nawet w najsilniejszej przemianie nie ma z nim najmniejszych
szans, a co gorsza, gdy bóg zniszczenia dociera w końcu na Ziemię, zagrożone
jest istnienie całej planety. Ale skąd w takim razie wziąć Super Saiyanina
Boga? Kto nim może być? I kim jest tajemniczym Szampa, który wraz z niejaką
Vados, poszukuje Kul Pragnień – kosmicznej wersji Smoczych Kul, które śmiało
można nazwać mianem Super Smoczych Kul?
Lekko, fajnie, bitewniakowo i z humorem. Zabawa, jaką
oferuje ten tomik jest sympatyczna, dobrze napisana, dynamiczna i… strasznie
pocięta. Chociaż manga „Dragon Ball Super” zaczęła wychodzić na chwilę przed
premierą anime, i tak stanowiła jego adaptację. Zresztą i pierwsze dwa arci
animacji też były niczym innym, jak na nowo opowiedzianymi wydarzeniami znanymi
z dwóch ostatnich filmów kinowych serii „Dragon Ball Z” – jedynymi, do których
wtedy rękę przykładał twórca oryginała, Akira Toriyama. Spieszono się z tym wydawaniem,
pędzono, bo anime wypuszczano co tydzień, a kolejne rozdziały mangi raz na miesiąc,
w efekcie czego dokonano wielu cięć. Ten pierwszy story arc w tym tomie to
rzecz, która normalnie zajęłaby ze dwa, może trzy tomiki, a tu liczy sobie
sześćdziesiąt kilka stron. Przez to nie mamy tu wątku Pilafa i jego ekipy (pojawia
się potem, nie wiadomo skąd w zasadzie), legenda Super Sayianina Boga jest okrojona
i streszczona, wypada wiele wątków, choćby z Buu, a potem nie pojawia się cała
saga z ożywionym Frizerem (jest wspomniana, że wydarzyła się i tyle, ale, choć
pierwsze rozdziały wprowadzały do niej, nie mamy jej tu i jeśli chcemy doczytać
wątki, zostaje nam tylko drugi anime comics). Nawet w „Bitwie bogów” mamy
pominiętą wzmiankę, że Piwus walczył kiedyś z kimś silniejszym niż Gokū, ale
potem ten wątek jest rozwijany i na siłę doklejony.
Od piątego rozdziału jednak rzecz się rozkręca, nie
ma już cięć, fabuła jest spójna, prowadzona czasem z pewnymi uproszczeniami i
streszczeniami, ale dzieje się fajnie i konkretnie, czujemy, że to stary, dobry
„Dragon Ball”, z akcją, z humorem, z rysunkami niemal, jak kiedyś, ale gęściej upakowanymi
na stronach i z nieco większym przywiązaniem do detali i rastrów, ale zachowującymi
ducha pierwowzoru. A to dzięki temu, że za grafiki wziął się Toyotarou, niegdyś
fan, który stworzył własną kontynuacje „DB” („Dragon Ball AF”) i od początku
miał dobre wyczucie stylu mistrza. Wszystko to razem wzięte daje nam fajną rzecz,
może nic nowatorskiego, może pociętego (a w polskim wydaniu, pozbawionym okładek,
nie mamy też i słów odautorskich z ich skrzydełek, a szkoda, bo w starych „DB” dostawaliśmy
je w formie wkładki i to było super), ale nadal wartego uwagi. A przede
wszystkim nostalgicznego.

Komentarze
Prześlij komentarz